Suplement LXXI

NAOKOŁO ŚWIATA, 1931, nr 86, s. 137-142 , (2 ilustracje)

Tajemnica oceanu

Cicho i bez rozgłosu odbyła się równo rok temu w czerwcu wyprawa, w przeciwnym kierunku od podróży prof. Piccarda, bo w głąb oceanu. Pan William Beebe, przyrodnik, dyrektor wydziału badań tropikalnych przy Nowojorskiem Towarzystwie Zoologicznem, oddany pracom naukowym, dopiero dziś podzielił się z szerszym ogółem swojemi spostrzeżeniami.

Pan Beebe zawsze marzył o spuszczaniu się na dno morza, wszakże nie w dobrze mu znanej roli nurka, z natury rzeczy nie mogącego się oddać spokojnie badaniu, lecz w roli uważnego widza. Dopiero dwa lata temu marzenia te zaczęły przybierać widome kształty i wreszcie przy pomocy pana Otisa Bartona, który obmyślił i sfinansował wykonanie odpowiedniej stalowej kuli, dwa| przyjaciele dokonali piętnastu wypraw w głąb oceanu. Spuszczania się uskuteczniano na pełnem morzu w okolicach Bermudów, gdzie p. Beebe ma laboratorjum oceanograficzne, ofiarowane mu przez rząd Bermudzki. Kula owa, mająca wewnątrz niecałe 1 ½ m. średnicy, ważyła 2 tonny i zaopatrzona była w zbiorniki tlenu i różne chemikalja dla pochłaniania z powietrza wilgoci i kwasu węglowego. Spuszczono ją na mocnym stalowym kablu, a druty do telefonu i do reflektora elektrycznego, który miał oświetlać ciemności morskie, mieściły się w grubej, gumowej kiszce. Kula spuszczana była z wielkiej barki, wyposażonej w tym celu w potężny żóraw i kołowrót.

William Beebe ze twym towarzyszem na pokładzie barki obok przyrządu w  którym opuszczali się do głębin morskich

Podróżni wsuwali się do kuli przez niewielki otwór, przykrywany następnie grubą stalową pokrywą, ważącą niemal 200 kg. i mocno przyśrubowywaną. W samym środku tej pokrywy był jeszcze mały otwór, aby podczas żmudnego uszczelniania kuli umożliwić jak najdłużej dostęp powietrza. Kiedy zaś i w ten otworek wsunięto i przyśrubowano pokrywę, podróżni mogli porozumiewać się już tylko telefonicznie lub na migi przez okna. Na szyby użyto mocnego i przezroczystego szkła kwarcowego. Podróżni mogli tylko siedzieć i nawet nie mogli nóg rozprostować, więc pozycja ich nie należała do zbyt wygodnych.

Pierwsza wyprawa trwała godzinę i była raczej próbna. Już druga jedna dosięgła 435 metrów pod wodą, a przy bardzo powolnem opuszczeniu można było badać kolejno, jak się przedstawia ilościowo i jakościowo życie organiczne na różnych poziomach, jaka jest barwa wody i t. p.

Pod powierzchnią uwijały się ryby dobrze znane, niektóre mieniące się najpiękniejszemi barwami tęczy, lecz im głębiej się zanurzano, tem częściej spotykał przyrodnik okazy, które poraz pierwszy widział żywe. Np. małe rybki Cylothone signata widziane w ruchu, gdy goniąc gromadę raczków morskich, otwierały bezustannie olbrzymie w stosunku do dwucalowej długości swojej paszcze, niczem nie przypominały wiotkich, zawsze nieżywych rybek, setkami napełniających sieci przy każdym połowie. Ryby zaczęły tracić jaskrawe barwy. Nic dziwnego. Oświetlenie było coraz ciemniej granatowe i ciekawe było obserwować, jak w miarę zagłębienia się widmo ulegało zmianie, poszczególne barwy znikały lub zwężały się, a wreszcie przy 240 m., gdzie już niezmiernie mało światła przenikało do okna, z widma pozostało tylko szare pasemko. Teraz nieoceniony okazał się reflektor, gdyż w smudze jego światła, jakieś płetwy zamigotały na mgnienie oka i zdradziły obecność, przezroczystych jak woda, młodych węgorzy, z mieniącemi się tylko jak klejnoty oczami.

Zanurzywszy się na 180 m., p. Beebe pisze: „od początku ludzkiej historji, kiedy pierwsi Fenicjanie ośmielili się żeglować po otwarłem morzu, miljony istot ludzkich nietylko dosięgły głębokości nad którą teraz zawiśliśmy, lecz nawet mijały ją, aby opasać niżej jeszcze. Były to jednak tylko — trupy, ofiary wojen i burz”.

„My byliśmy pierwszymi żywymi ludźmi, którzy widzieli to dziwne bajkowe oświetlenie. Wyobraźnia nie może go odtworzyć. Ciemny, a jednak jakby świetlisty granat, niepodobny do żadnej barwy na ziemi”… 375 m. pod powierzchnią p. Beebe natrafił na jakąś pustynię wodną bez cienia życia. Dopiero po 15 metrach ukazały się znów żywe istoty, lecz teraz były to przeważnie ryby mające zdolność wydawania światła. Czasem wyglądało to jakby setki robaczków świętojańskich uwijały się na wszystkie strony. Czasami uderzyła o szybę wielka przezroczysta meduza,  z żołądkiem napełnionym masą świecącego jadła.

Poraz pierwszy ludzie widzieli żywe srebrne ostronosy (Argyropelecus hemigymnus). O tym przepięknym widoku Beebe pisze. „W ciemnościach dojrzałem grupy barwnych światełek, poruszających się powoli, lub jakby w przerywanych rzutach. Promienie reflektora ukazały srebrne ryby, błyszczące jak klejnoty, lecz światła na nich zgasły niezwłocznie i dopiero, gdy zgasiłem elektryczność lub gdy ryby usunęły się z jej pola, natychmiast wykonywały na nowo swoje sztuki pirotechniczne”.

Po pewnym czasie ukazało się kilka ryb o długich, jakby szczurzych ogonach. Były zoologowi zupełnie nieznane. Nagle z boków ich błysnęło po kilka iskrzących się, zielonych światełek, tak oślepiających wzrok patrzącego, że ryby zniknęły, jakby się rozpuściły w wodzie i nawet reflektor ich nie odnalazł.

Zawiódł również reflektor, gdy kula przepływała przez niezmierną obfitość drobnych żyjątek. Skorupiaki te i mięczaki były tak maleńkie, że choć widać było ich drgające ruchy, ich samych dojrzeć nie było można.

Kiedy osiągnięto 435 m. i kula zawisła w wodzie, Beebe opowiada: „Przyłożyłem twarz do szyby i spojrzałem w górę. W wąskim widzialnym odcinku zauważyłem słabe pojaśnienie gruntu. Zwróciłem wzrok w dół, a choć zdawało mi się, że to jakaś otchłań piekielna bez dna, jednak był to jeszcze granat…

„Siedziałem skulony z ustami i nosem owiązanym chusteczką, aby przeszkodzić osiadaniu pary, czoło opierałem o zimną szybę — tę przezroczystą cząstkę matki-ziemi, tak dzielnie powstrzymującej napór dziewięciu tonn wody.

W tej chwili poczułem przypływającą falę wzruszenia i prawdziwego zrozumienia sytuacji.

Przyszło mi wówczas na myśl, że w sytuacji tej jest coś nadludzkiego, coś kosmicznego: Podczas gdy nasza barka kołysała się wysoko nad nami w gorących promieniach słońca, my wraz z towarzyszem, zamknięci w niewielkiej kuli metalowej, połączonej siecią kabli z ową barką na powierzchni morza, jesteśmy jednak niby zbłąkaną w eterze planetą.

Pod ciśnieniem, które wyswobodzone z pęt zgniotłoby nasze ciała na miazgę, oddychamy przecież zwykłem ziemskiem powietrzem, mając możność telefonicznego porozumienia się ze światem, możemy czynić spostrzeżenia nad zjawiskami, których nie zdoła objąć słaby ludzki wzrok i usiłujemy objaśnić je umysłem również nieodpowiednim do wielkości zadania”.

W. P.

*   *   *

Nowa książka,   1936, Zeszyt I, s. 5-6

MATEMATYKA, NAUKI PRZYRODNICZE.

Beebe William: 923 metry w głąb oceanu. Z 95 barwnemi i czarnemi rycinami. 308 stron. 8°. Trzaska, Ewert, Michalski. Warszawa. 1935.

Prof. William Beebe jest badaczem niezwykłego pokroju. Od wielu lat dąży do poznania zjawisk przyrody, skrytych i trudno dostępnych dla zwykłego śmiertelnika. Rozpoczął badania od studjów w głębi dżungli środkowo-amerykańskiej. Całemi tygodniami podpatrywał życie ptaków i innych zwierząt, w najbardziej niedostępnych ostępach dziewiczego lasu. Dążąc do dokładnego poznania szczegółów zachowania się ptaków, starał się obserwować je nietylko zdaleka, zapomocą mocnych lunet, lecz pragnął dostać się wprost do ich normalnego środowiska i wspinał się na najwyższe korony drzew lasu tropikalnego, aby tam, wśród gęstwy splątanych lian, móc patrzeć się na życie zwierząt bezpośredniego sąsiedztwa. Ta metoda studjów, polegająca na dojściu wprost do siedziby zwierząt badanych, pozostała jego przewodnią drogą podczas wypraw zupełnie innego rodzaju. Przez całe lata zapuszczał się on jako nurek do głębi oceanu, zwiedził dokładnie rafy koralowe w różnych okolicach świata, obejrzał dna morskie oceanów gorących i chłodnych mórz północnych, stał się niemal stałym gościem przybrzeżnych wód otaczających wyspy Bermudy, znane z bujności swego życia.

Jako nurek, mający tylko ciężki hełm miedziany na głowie i ramionach, a połączony ze światem zewnętrznym tylko zapomocą rury doprowadzającej powietrze do hełmu, polował na ryby w wodach przybrzeżnych, zapomocą długiego pręta wędki, na którego końcu znajdował się mały nabój dynamitowy. Szlachetna ciekawość przyrodnicza, będąca źródłem poznania, popchnęła go do wyszukania nowej metody, dozwalającej na zajrzenie już nietylko na kilkanaście metrów w głąb oceanu, dokąd mógł swobodnie dochodzić jako nurek, lecz także do zapuszczenia się w niezmierzone głębiny mórz, zanurzone w wiecznej ciemności, a leżące na setki metrów pod poziomem wody.

Jego książka, nosząca angielski tytuł „Half mile down”, jest nietylko opisem jego wypraw w skonstruowanym przez siebie oraz przez swego przyjaciela inż. Bartona przyrządzie nurkowym, zwanym „batysferą”, lecz zawiera również wstęp historyczny, mówiący o usiłowaniach człowieka, pragnącego poznać głębie mórz, a także opisy wypraw, jakie urządzał jako nurek celem zbadania życia na rafach koralowych.

Najważniejszą część książki stanowią opisy wypraw do wielkich głębin, podczas których wraz ze swym przyjacielem zamykał się w wielkiej stalowej kuli, opatrzonej oknami z kwarcu, nazwanej batysferą i zapuszczał się na kilkaset metrów pod poziom morza.

Z zapartym oddechem czyta się opisy jego przeżyć i spostrzeżeń. Prof. Beebe jest nietylko przyrodnikiem, ściśle i trzeźwo patrzącym na świat, ale jest też poetą przyrody. Jego opis ciemności podmorskich, tej granatowej czerni, tak gęstej, że niemal dotykalnej, w której oko ludzkie gubi się i staje zupełnie bezsilne, jest przepojony głębokiem uczuciem, z jakiem przyrodnik zapuszczał się w ten świat, do którego nigdy przed nim jeszcze człowiek nie dotarł.

Jest w nim także trochę amerykańskiego dążenia do ustanawiania rekordów. Moment, w którym batysfera zanurza się do takiej głębi, do jakiej jeszcze nikt nie dotarł poprzednio, jest witany radośnie nietylko przez profesora, ale przez cały sztab, który pilnuje jego ekspedycji. W chwili, kiedy batysfera zanurza się na większą głębię, niż podczas poprzednich wypraw, na sygnał dany przez badacza odzywają się syreny statków, witających rekord świata.

Mimo tego momentu sportowego, a raczej mimo dążenia do ustalenia rekordu światowego, prof. Beebe nie traci jasnego sposobu patrzenia się na nowy, nieznany świat głębin morskich. Opisuje poprostu, ale niezmiernie interesująco, wiele nieznanych dotąd gatunków istot żywych, stara się dostrzec szczegóły ich zachowania się, a rezultatem jego badań jest nietylko wykrycie mnóstwa niepoznanych dotąd postaci zwierzęcych, ale także obfity plon spostrzeżeń, mających znaczenie dla całej nauki o życiu.

Książkę jego czyta się jak najpiękniejszą powieść, a nauczyć się z niej można bardzo wiele. Nie jest rzeczą łatwą przyswoić polskiej literaturze dzieło o charakterze zoologicznym. Tłumacz wywiązał się z tego zadania jak umiał najlepiej. Język polski nie ma dotychczas ustalonego słownictwa zoologicznego, wiele zwierząt, znanych uczonym pod łacińskiemi nazwami, nie ma nazw polskich, a nawet niektóre zjawiska jeszcze nie dadzą się dobrze ująć w słowa wyłącznie polskie. Tłumacz starał się objaśnić czytelnika, podając obok nazw łacińskich także krótkie określenia stanowiska opisywanych zwierząt w systematyce zoologicznej. Niestety, tu i ówdzie popełnił drobne wykroczenia przeciwko zasadom tej systematyki. W wielu miejscach, podając objaśnienia, niedobrze rozróżnia pojęcie rodzaju i gatunku. Czasem trafia mu się błąd rzeczowy, zmieniający sens wyrażenia, użytego przez autora („skraplające się ciepło”). Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że naogół tłumaczenie jest dobre, a język mimo drobnych usterek zupełnie poprawny, piękna zaś treść książki wyszła w tłumaczeniu naogół zupełnie niezmieniona. Zewnętrzna szata książki i piękne ilustracje dodają uroku tej książce.

Nietylko młodzież, ale i każdy inteligentny człowiek z prawdziwą przyjemnością i z wielkim pożytkiem może przeczytać to dzieło, którego treścią jest badanie, jakiemu równego dotychczas jeszcze nie było.

Michał Siedlecki

*   *   *

Nowa książka,  1936,  Zeszyt VIII, s. 442-445

MATEMATYKA, NAUKI PRZYRODNICZE

Beebe William: Kraina wód — Nonsuch. Przełożył dr St. Markowski i J. Wiedman. Warszawa. Trzaska, Evert i Michalski. 1936. Biblioteka Wiedzy. Str. 210, ryc. 66 na osobnych tablicach.

Autor pięknej książki pod powyższym tytułem, profesor W. Beebe wsławił się jako ten badacz, który miał odwagę zapuścić się niemal na kilometr pod powierzchnię morza, do wiecznie ciemnych i zimnych głębin (patrz: „923 metry w głąb oceanu”). Przedtem jednak badał on płytsze morza w różnych częściach świata opuszczając  się na dno jako nurek zaopatrzony tylko w hełm, do którego stale pompowano powietrze. Świat istot żyjących w morzu stara się on poznać bezpośrednio zbliżywszy się do niego i żyjąc w nim jak gdyby towarzysz lub życzliwy sąsiad. Pragnie on badając przyrodę nie tylko zauważyć wszystkie cechy dotyczące budowy i barw zwierząt oraz wyśledzić ich właściwości, ale stara się odczuć i zrozumieć troski tych mieszkańców wód, poznać radości i bóle ich życia. Każdy objaw zauważony bystrymi zmysłami tego doskonałego obserwatora to przedmiot rozważań, czasem filozoficznych, często przepojonych poezją, a czasem znów pełnych pogodnego a ciętego humoru. W tym uczonym amerykańskim profesorze jest obok doskonałego przyrodnika także i wybitny literat, a nawet i dziennikarz, dbający o rekordy i o nowość, a na zwierzęta patrzący jak na młodocianych braci.

Książka opisująca przyrodę wyspy Nonsuch, jednej z Archipelagu Bermudów, oddaje bardzo wyraźnie podwójne usposobienie autora, literackie i przyrodnicze. Rozpoczyna się rozdziałem dotyczącym geologicznej przeszłości Bermudów, tych wysp o przyrodzie niemal podzwrotnikowej. Autor wyobraża sobie siebie samego jako świadka stworzenia ziemi, odczuwa jej bóle podczas rozdziału lądów od wód i podczas wulkanicznych porodów wysokich skał podmorskich. W jego opisie całość ziemi staje się żywa a historię jej rozwoju  autor umie wyczytać nie tylko ze skał i gór, ale także i z wielkich, prostej budowy wodorostów, żyjących na przybrzeżnej ławicy. Takie samo pole do rozważań daje mu badanie roślinności żyjącej na wyspie a zwłaszcza starych, odwiecznych, znużonych walką z wichrem jałowców.

Cudowny jest rozdział opisujący mały płaskowyż podmorski, zanurzony zaledwie na kilka metrów pod poziomem morza, obrosły koralami, zaludniony bogatym światem ryb, krabów i robaków. Autor spędza długie godziny na tej „prawiewyspie”, jako nurek; zapoznaje się z całym jej światem istot żywych, doznaje przygód, poluje strzałami stalowymi lub nabojami dynamitowymi, umieszczanymi na długiej żerdzi — słowem, staje się jednym ze stałych jej mieszkańców. Odnosi się wrażenie, że jest on też władcą i poetą tej krainy, która wnet zapewne stanie się wyspą, dzięki nieustannej pracy żyjątek koralowych.

W dalszych rozdziałach autor wprowadza nas w tajniki życia i rozwoju ryb latających, fląder spłaszczonych, zwierząt zaludniających ławice i skały przybrzeżne, a wreszcie szeroko zastanawia się nad życiem morskiego konika, którego samiec obejmuje troskę o losy potomstwa, rozwijającego się w torbie lęgowej, umieszczonej na jego brzuchu. Tajemnice wędrówek ryb, ptaków i innych zwierząt przejmują autora zachwytem, z którego jednak widać, jak bardzo tęskni on do logicznego objaśnienia tych, dotychczas zagadkowych, zjawisk.

Kilka rozdziałów poświęca autor opisom życia ptaków, gnieżdżących się na wyspie Nonsuch. Profesor Beebe był ornitologiem, zanim zaczął się zajmować życiem wśród oceanów. Toteż jego spostrzeżenia, dotyczące sposobu życia, rozwoju i gnieżdżenia się ptaków, są doskonałe. Uwagi ogólne zawsze daleko odbiegają od tematu,  ale zachęcają do rozważań a otwierają oczy czytelnika na piękno i na logikę zjawisk przyrodniczych. Książka o wyspie Nonsuch może być doskonałą lekturą nie tylko dla przyrodników, ale dla każdego, kto przyrodę kocha lub choćby tylko nieobojętny jest na jej objawy, a zwłaszcza dla młodzieży dojrzalszej.

Tłumaczenie jest dobre; ponieważ zaś jednym z tłumaczów jest zoolog, więc też pomyłek przyrodniczych niemal zupełnie uniknięto. Słusznie też uczynili tłumacze, że pozostawili w oryginalnym brzmieniu nazwy naukowe zwierząt, zamiast wprowadzania nowych, mniej lub więcej szczęśliwie ukutych wyrażeń, zwykle niemniej niezrozumiałych dla laików niż oryginalne, łacińskie. Ryciny i druk, jak zwykle w wydawnictwach z serii „Biblioteki Wiedzy” — dobre, a cała książka wydana starannie. Powinna ona znaleźć się w bibliotekach szkolnych i wśród księgozbiorów inteligentnych domów.

 M. Siedlecki

*   *   *

Brehm : Życie zwierząt. Przekład polski w opracowaniu dra Gustawa Dehnela, Janusza Domaniewskiego, mgra Andrzeja Dunajewskiego, mgra Jerzego Gallery, dra Tadeusza Jaczewskiego, dra Stanisława Markowskiego, Wład. Rydzewskiego, dra Tadeusza Wolskiego. Z 1090 ilustracjami w tekście oraz wieloma tablicami barwnymi. Nakł. Księgarni Trzaski, Everta i Michalskiego. Warszawa (bez daty — 1936).  T. I: Bezkręgowce i niższe kręgowce. 504 ilustr. w tekście i tablice barwne. Str. XXVII (spis rzeczy) i 442.  T. II: Ptaki i ssaki. 586 ilustr. w tekście i tablice barwne. Str. XVI (spis rzeczy) i 531 (w tym skorowidz str. 515 — 531).

Rozwodzić się szeroko nad znaczeniem i wartością takich dzieł, jak „Życie zwierząt” Brehma, byłoby rzeczą zupełnie zbyteczną.

Książka traktująca o życiu zwierząt a napisana tak zajmująco i z takim umiłowaniem świata zwierzęcego będzie zawsze wzbudzać ciekawość i zawsze znajdzie chętnych czytelników, zwłaszcza wśród młodzieży.

Jako dowód tego zainteresowania mogą służyć liczne niemieckie wydania Brehma, czy to tak zwany „Wielki Brehm” (w 10 dużych tomach), czy skrócony, jak „Jubilaums Ausgabe” z r. 1928 w 8 mniejszych tomach, czy wreszcie różne jeszcze mniejsze szkolne.

My nie możemy się pochwalić obfitym plonem przekładów Brehma, ukazało się ich bowiem tylko dwa, oba przeznaczone wyłącznie dla młodzieży. Pierwszy wyszedł w r. 1873, bardzo silnie skrócony w jednym tomie; drugi, obszerniejszy, ale również jednotomowy z r. 1893 przekład książki Lakowitza: „Królestwo zwierząt”, opracowanej podług Brehma. W ten sposób od dawna już nie mieliśmy właściwie żadnych przekładów Brehma, bo te dwa jedyne były od szeregu lat wyczerpane a przy tym bardzo przestarzałe. Wprawdzie można by powiedzieć, że Brehm się nie starzeje, że opisy jego są zawsze zajmujące i zawsze zawierają dużo wiadomości prawdziwych. Jednakże skądinąd stare jego wydania wymagają koniecznie zmian, przeróbek i uzupełnień. Nauka poszła naprzód, zrobiono szereg odkryć i nowych spostrzeżeń, sprostowano i uzupełniono różne wątpliwości i niedokładności, zmieniły się zapatrywania na zwierzęta a zwłaszcza na ich życie psychiczne. Nowe niemieckie wydania Brehma były stale uzupełniane i przerabiane przez współczesnych badaczów
zgodnie z najnowszymi poglądami i zdobyczami nauki.

My zaś przez lat przeszło 40 musieliśmy się zadowalać starą przeróbką Lakowitza. Toteż z wielką radością należy powitać obecne dwutomowe „Życie zwierząt” Brehma, wydane w bardzo pięknej szacie. Zapełnia ono poważną lukę w naszej popularnej literaturze przyrodniczej i stanowi wielce pocieszający objaw nawrotu do obszernych i ozdobnych wydawnictw przyrodniczych, których od dłuższego czasu nie mieliśmy zupełnie i które dopiero w ostatnich latach zaczynają się ukazywać na nowo.

Wydanie to stoi w zupełności na nowoczesnym poziomie i zgodne jest z nowoczesnymi poglądami naukowymi, zawiera wiadomości i spostrzeżenia z ostatnich czasów. Przewodnia idea Brehma — wzbudzanie dobrych uczuć i miłości do zwierząt — została tutaj w całości, ale nie ma już tego silnego antropomorfizowania, które było w dawnych wydaniach. Życie psychiczne zwierząt ujęte jest w sposób zgodny z dzisiejszymi poglądami w nauce.

Niesposób w krótkim sprawozdaniu omówić szczegółowo treść „Życia zwierząt”. Ograniczę się zatem do podania układu książki i zaznaczenia ważniejszych i ciekawszych poruszanych w niej tematów a także opisów.

Zgodnie z przeznaczeniem książki dla szerszego koła czytelników poświęcono w niej znacznie mniej miejsca zwierzętom bezkręgowym, bo mniej niż połowę I tomu (str.  1 — 208), resztę zaś I i cały II — strunowcom, przy czym t. II obejmuje wyłącznie ptaki i ssaki.

Układ książki jest ściśle systematyczny, kolejnymi typami, poczynając od najniższych. Przy opisie każdej grupy (typu, gromady, rzędu itd.) podane są najpierw jej cechy morfologiczne, pokrewieństwo z innymi grupami żyjącymi oraz kopalnymi, a także pochodzenie, wreszcie omówienie w ogólnych zarysach życia zwierząt danej grupy. Przegląd grup doprowadzony jest do rodzin (miejscami do podrodzin), po czym następuje opis poszczególnych gatunków w danej rodzinie, ujęty już prawie wyłącznie pod kątem ich życia.

W ten sposób książka daje pojęcie o bogactwie i różnorodności form państwa zwierzęcego i wzajemnym ich pokrewieństwie, najobszerniej jednak zajmuje się przedstawieniem życia zwierząt i zachodzących między nimi stosunków, a więc: rozmieszczenia, miejsca pobytu, zdobywania pokarmu i rozmnażania się.

Przed oczami czytelnika przewijają się kolejno przykłady rozmaitych przystosowań do miejsca pobytu: zwierzęta osiadłe, nadrzewne, latające, pustynne, wodne, głębinowe i inne; zwierzęta żyjące samotnie i tworzące kolonie (bez podziału i z pracy), współżyjące z innymi (oprócz powszechnie znanego biernatka pustelnika dużo innych), łączące się w gromady luźnie związane albo zorganizowane w społeczeństwa; prowadzące życie pasożytnicze i mające wskutek tego uwstecznioną budowę; opisane są sposoby polowań na zdobycz drapieżców i sposoby zabezpieczania się oraz obrony przed nimi ich ofiar; gromadne wędrówki w związku ze zdobywaniem pokarmu albo z rozmnażaniem się; opieka nad młodymi, budowa gniazd itd.

Książka nie pomija stosunku zwierząt do człowieka. Mamy więc omówione różne pasożyty i organizmy chorobotwórcze (roznosiciele nagany, śpiączki, choroby słoniowej, trychinozy, malarii, dżumy itd.; wędrówki pasożytów); zwierzęta  szkodliwe „z naszego punktu widzenia”, szkody zrządzane przez nie, sposoby walki z nimi (aż do tępienia ich gazami trującymi) i nasi sprzymierzeńcy w tej walce (ptaki owadożerne, owady drapieżne i pasożytne, rola drapieżców z naszego punktu widzenia i w ogólnej gospodarce przyrody — utrzymywanie równowagi), bezpośredni wrogowie człowieka (węże jadowite, większe drapieżcę); zwierzęta pożyteczne (dostarczyciele pokarmu, odzieży, pomocnicy w pracy).

Stosunek człowieka do zwierząt jest również uwzględniony: łowieckie nastawienie, zwłaszcza przy ptakach i ssakach, spotykamy na każdym kroku (polowanie na głuszca i cietrzewia, na ssaki łowne; zwierzęta układane do polowań); opisane są także i połowy innych zwierząt (krewetek, śledzi, dorszy, łososi i in. z zaznaczeniem ich znaczenia gospodarczego a czasami nawet szkodliwych, gdy występują liczniej); sposoby opieki nad zwierzętami i ich ochrony (żubry w Białowieży, stado bawołów w Kaplandzie, historia rozpowszechnienia się domków dla szpaków itp.). Przy zwierzętach domowych omówione jest ich pochodzenie i historia udomowienia. Oprócz zwierząt domowych znajdzie tam czytelnik opisy hodowli zwierząt dzikich dla specjalnych gospodarczych celów (strusi, ssaków futerkowych) a także w ogrodach zoologicznych.

Przy rybach książka podaje dużo gatunków nadających się do hodowli w akwariach. Słowem, czytelnik tej książki ma w niej przegląd całego państwa zwierząt, zaznajamiając z ich życiem i stosunkiem do człowieka.

Tłumacze uzupełnili niemiecki oryginał Brehma wiadomościami dotyczącymi naszej fauny, czy to w formie krótkich wzmianek, czy obszerniejszych cytat z polskich autorów, zwłaszcza w dziale ptaków (Taczanowskiego,  Sztolcmana — oprócz naszych ptaków także ciekawy opis egzotycznych kolibrów i ogrodnika — oraz Domaniewskiego), i jednym opisem ssaków (żubry białowieskie i kaukaskie Sztolcmana).

Strona ilustracyjna i w ogóle zewnętrzna przedstawia się bardzo pięknie. Przeważną część ilustracyj stanowią oryginalne fotografie nie tylko zwierząt wypchanych albo z ogrodów zoologicznych, ale zdejmowane na łonie natury (prześliczne zdjęcia Benta Berga, Bergera i in. kolonij oraz gniazd ptasich, wędrujących ryb, zwierząt pustynnych, owadów itd.). Bardzo ciekawe i pouczające są fotografie, które przedstawiają kolejne stany rozwoju ostrygi od zupełnie młodej do 66-miesięcznej; pracy zwijacza nad zrobieniem kolebki z liści na złożenie jajek; zakopywanie martwej sikory przez grabarzy. Również interesujące są zdjęcia rekonstruowanych gatunków kopalnych lub wymarłych w czasach historycznych.

Barwne tablice pędzla Kuhnerta, znanego malarza zwierząt i ilustratora Brehma, są także niemałą ozdobą książki. Wielką zaletę ilustracyj stanowi to, że przedstawiają one nie tylko zwierzęta pojedynczo, ale w dużej mierze zbiorowe sceny z ich życia.

Toteż już samo przejrzenie rycin będzie bardzo interesujące i dostarczy niejednej ciekawej wiadomości, a co jeszcze ważniejsze — zachęci do zaznajomienia się z tekstem, który okaże się niemniej pociągającym od ilustracyj.

Korekta staranna. Zaznaczę tu tylko kilka przeoczonych omyłek druku: organy zmysłowe (zam. organa) t. I, s. 2, ptaki źle znoszą wysokie ciśnienie (zam. niskie) II, 12, przepiórkami (zam. przepiórami) II, 99, lejki (zam. lelki) II, 184, pełnorogie — Bovidae (zam. pustorogie) II, 479. „Życie zwierząt” Brehma w polskim przekładzie jest bardzo cennym nabytkiem naszej literatury przyrodniczej i powinno być gorąco przyjęte przez miłośników przyrody starszych i młodszych, a także powinno się znaleźć w każdej bibliotece szkolnej, jako książka niezbędna zwłaszcza przy kierunku dzisiejszych programów przyrody, nastawionych biologicznie i gospodarczo.

Będzie ona niejednokrotnie pomocna nauczycielom, a uczniowie również chętnie będą z niej korzystać.

Bohdan Dyakowski

*   *   *

Przegląd zoologiczny,  VIII, 3, 1964, s. 305-306

Krytyki i oceny.

Alfred Brehm: Życie zwierząt. Ssaki. Pod redakcją dra Jana Żabińskiego. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1963, str. 520, ilustr. 324, tabl. barwn. 32. Cena 130 zł

Polish translation of A. Brehm’s Tierleben. Mammals. PWN, Warszawa 1963

Ukazanie się drugiego z kolei tomu „Brehma” to niewątpliwie poważny sukces wydawnictwa, które w ten sposób z wolna zapełnia poważną lukę w dziedzinie popularnej literatury zoologicznej. Błyskawiczne rozprzedanie pierwszego tomu świadczy o olbrzymim wprost zainteresowaniu i zapotrzebowaniu naszego społeczeństwa na tego typu dzieło.

Praca popularyzatora jest szczególnie trudna i odpowiedzialna, bo przecież przeciętny czytelnik w każde słowo tego rodzaju książki wierzy bez zastrzeżeń, z niej się uczy, tu właśnie szuka odpowiedzi na interesujące go kwestie. Zastanówmy się więc pokrótce nad tym, w jakim stopniu zespół osób odpowiedzialnych za uprzystępnienie dzieła Brehma polskiemu czytelnikowi wykonał swe zadanie w sposób właściwy.

Nie chciałbym tu wracać do zagadnień poruszanych już w recenzjach z poprzedniego tomu, a dotyczących wyboru tego właśnie wydania. Na to już oczywiście za późno. Uważam jednak, że następne tomy mogą i powinny być lepsze. Dlatego też podaję niniejsze uwagi, przy czym ilustruję je jedynie pojedynczymi przykładami. Podobnych można znaleźć w tekście bez porównania więcej.

Na pewno negatywnym zjawiskiem jest fakt, że niektóre części, jakże celnej, recenzji K. Łukaszewicza (Przegl. Zool. VII, 3, 1963) z tomu „Ptaki” (wydanego w 1962 r.) można by niemal dosłownie powtórzyć omawiając wydane rok później „Ssaki”. Myślę mianowicie o skąpych, najczęściej czysto formalnie potraktowanych, często przestarzałych informacjach o występowaniu lub aklimatyzacji czy biologii poszczególnych gatunków ssaków w Polsce (np. zębiełek białawy, bielak, smużka, świstak, bóbr kanadyjski, jeleń sika, łoś i wiele innych).

Wierność przekładu została w wielu miejscach doprowadzona do przesady, co znów, już w przypadku poprzedniego tomu, budziło poważne sprzeciwy. Dzięki temu tekst obfituje w różnego rodzaju germanizmy, a czyta się nie tak gładko jak tom I. Niezmiernie pożądane byłoby unowocześnienie niektórych przynajmniej opisów (np. przebieg linienia u ssaków). W poszczególnych przypadkach nie obawiałbym się nawet podkreślenia dorobku polskich uczonych. Tylko przez zbędną wierność wobec niemieckiego oryginału wprowadzono do polskiego nazewnictwa termin „łasica wielka” — czyli gronostaj. Otogona lub ogotona, to naprawdę nie polskie nazwy Ochotona daurica i spokojnie można je było pominąć. Podobnych przykładów wprowadzenia nowych, nie używanych w polskim języku nazw można by przytoczyć sporo, np. kałan, ondatra, kretojeże itp.

W całej książce razi używanie pewnych nazw i terminów, dla których istnieją inne, ogólnie używane polskie określenia. Tak np. sen zimowy, letni, a nawet dzienny nazywany jest śpiączką, podgatunek — to najczęściej forma lub odmiana, poroże wszystkich jeleniowatych to parostki itp.

Okazuje się wreszcie, że nawet niektóre błędy wydania niemieckiego zostały żywcem powtórzone w przekładzie. Myślę mianowicie o błędnej formule uzębienia rodzaju Sorex.

Jedyna, nieśmiała próba unowocześnienia książki przy pomocy odsyłacza informującego o wydzieleniu rodziny Leporidae w rząd Lagomorpha jest, przykro to stwierdzić, nieudana. Nie chodzi tu przecież o tę jedną rodzinę, ale o cały podrząd parzystosiekaczowców, obejmujący również rodzinę Ochotonidae.

Zupełnie nie do przyjęcia, również ze strony myśliwych, którzy będą przecież stanowili pokaźną grupę czytelników i użytkowników „Brehma”, jest nazwanie zająca szaraka „zającem polnym” (czyżby znów dla dosłownego tłumaczenia „Feldhase”?). Dalej, dzikiego królika przedstawiono jako zwierzę nie posiadające czasu ochronnego  takie, które każdy może zabijać i którego wytępienie byłoby ze wszech miar pożądane, choć wyjątkowo trudne. Zresztą, w ogóle nie zawsze można się zorientować czy mowa jest o zwierzęciu chronionym, czy też takim, które jako łowne posiada jedynie prawo do czasu ochronnego. Szkoda, że nic nie wspomniano o żubrach żyjących obecnie na wolności jedynie w Białowieży.

Warto wspomnieć również o uwagach dotyczących warunków chwytania i hodowli jeży, co jest sprzeczne z obowiązującą u nas ustawą o ochronie gatunkowej zwierząt. Dalej, o ile mi wiadomo, w Polsce żołędnica nigdy nie wyrządzała dostrzegalnych szkód i nigdy nie trzeba jej było tępić. Przeciwnie, nawet tam gdzie stwierdzono jej występowanie jest gatunkiem niezmiernie rzadkim.

Jedną z zasadniczych rzeczy pominięto. Nazwisko autora tej właśnie wersji dzieła Brehma, profesora uniwersytetu w Lipsku, dra Waltera Rammnera zupełnie zniknęło z karty tytułowej polskiego przekładu. To już chyba proste niedopatrzenie, powtarzające się jednak w drugim z kolei tomie.

Szata graficzna książki jest naprawdę udana, lepsza niż oryginału. Odrzucono z niego najgorsze tablice i fotografie, czego nie uczyniono w poprzednim tomie. W zamian podano naprawdę wartościowe prace 6 polskich fotografików. Szkoda jednak, że tekst jest tak słabo związany z ilustracjami. W oryginale specjalnie oznaczono zwierzęta, których podobizny są zamieszczone w książce, w przekładzie umieszczenia najwyżej kilkuset gwiazdek zaniechano. Myślę że niepotrzebnie niektóre zwierzęta przedstawiono na kilku ilustracjach. Tym samym kosztem można było pokazać większą ilość gatunków.

Skoro już mówimy o fotografiach, to trzeba sprostować, że na str. 83 ilustracja przedstawia nie nocka dużego, tylko nocka Bechsteina, a na s. 34 przedstawiono nie latającą wiewiórkę tylko wiewiórkę cukrową, czyli lotopałankę, bo przecież wiewiórkami latającymi nazwano rodzinę Pteromyidae.

Wszystkie wymienione tu usterki nie zmieniają jednak faktu, że ukazała się książka cenna i wartościowa, taka, która w ciągu paru tygodni zniknie z półek księgarskich i chyba wreszcie nie będzie dla wydawnictwa deficytowa. Może więc nie poprzestaniemy na tym jednym, efemerycznym wydaniu,  tylko za parę lat PWN wznowi je jako wydanie drugie, poprawione i uzupełnione. Wydaje mi się, że jako całość zdecydowanie na to zasługuje.

Zygmunt Czarnecki

*   *   *

Nowe książki, 1967,   s. 817-818

Przyroda

Do uczenia się czy do czytania?   

Jadwiga Wernerowa

Alfred Brehm: Życie zwierząt. Ryby, płazy i gady. (Strunowce zmiennocieplne). Tłum. z niem. J. Arnold, Z. Stromenger. — W-wa 1967 PWN, 8°, s. 422, 2 nlb., tabl. 24, ilustr., pl. zł 125,00 597/598

Widok opasłych, po kilkaset stronic liczących tomów Życia zwierząt Brehma sugeruje, że jest to solidny, ale zapewne ciężkostrawny podręcznik zoologii. Szczególnie tytuł ostatnio wydanej części Ryby, płazy i gady (Strunowce zmiennocieplne) nasunąć może wątpliwości czy to aby, jak się mówi, książka do czytania, czy wyłącznie do uczenia się. Spróbujmy więc przerzucić jej kartki, by przekonać się jakie wiadomości, a przede wszystkim w jakiej formie podaje czytelnikowi.

Niezliczone historie o porywaniu ludzi wręcz spopularyzowały rekiny. Z góry żywi się przekonanie o strasznym niebezpieczeństwie ze strony tych ryb i chętnie wierzy wszystkim opowiadaniom o ich potwornościach. Oczywiście zdarza się, że człowiek bywa napadnięty i pożarty przez rekina, ale te nieszczęśliwe wypadki nie trafiają się tak często, jak to się powszechnie mniema. (…) W każdym razie widok rekina na pełnej wodzie jest zawsze przeżyciem emocjonującym. »Kiedy 27 sierpnia powoli zarzuciliśmy w głębinę pionową sieć — pisze znany niemiecki zoolog Chun w sprawozdaniu  z ekspedycji Valdivia — rozległ się okrzyk kapitana, że wielki rekin krąży dookoła statku, co wywołało powszechne podniecenie (…) Wnet spostrzegliśmy rekina o szarobrunatnym grzbiecie z wielkimi płetwami piersiowymi i grzbietowymi oraz szeroką głową, który pływał powoli wokół stalowej liny naszej sieci. (…) Uwagę przykuwały szczególnie ryby piloty (Naucrates duktor) ubarwione pasiasto, które były również wyraźnie widoczne i stale towarzyszyły rekinowi. Uczestniczyły one niezmordowanie we wszystkich obrotach i eleganckich łukach zataczanych przez olbrzymiego towarzysza, płynęły ponad nim z przodu, to znów kryły się pod jego płetwami piersiowymi. Z napiętą uwagą śledziliśmy wszystkie te ruchy, aż w końcu hak został pochwycony w ten sposób, że rekin położył się na boku i starał się połknąć tłusty kąsek swym spodoustnym pyskiem. (…) Krzyk, że rekin wisi na harpunie przedostał się do maszynowni, do kuchni i do kajut. Ze wszystkich stron nadbiegają ludzie i wszyscy ciągną linę, podczas gdy rekin wyrwany ze swego żywiołu dziko wypręża się na niej i tłucze ogonem o ścianę burty tak, że huki rozchodzą się daleko. Wkrótce nad barierą ukazuje się jego krwawa paszcza z trójkątnymi spiczastymi zębami; jeszcze jedno szarpnięcie i bestia leży na pokładzie miotając się na wszystkie strony i wściekle tłukąc ogonem”«.

Dalej jest mowa o innych jeszcze rekinach: grenlandzkim, rybie młocie, płaszczkach poruszających się niby na skrzydłach, o drętwie  elektrycznej i wielu jeszcze innych. Autor nie poprzestaje na suchych informacjach, lecz ucieka się chętnie do dygresji natury historycznej, literackiej, a nawet przygodowej. Opisując drętwę elektryczną wtrąca taką np. uwagę:

W piśmiennictwie starożytności drętwy nieraz wspominano, a ich wizerunki były równie często umieszczane na naczyniach, można mieć pewność, że Grecy i Rzymianie znali tryb życia drętwy prawie tak dokładnie jak my i doceniali znaczenie narządu elektrycznego, aczkolwiek nie mieli możności jego działania właściwie objaśnić”.

W książce tej nie tylko omawia się poszczególne gatunki czy rodzaje ryb, wiele miejsca przeznaczono na scharakteryzowanie licznych ciekawych zjawisk biologicznych, jak migracje sezonowe i rozrodcze, osobliwe sposoby wychowu młodych, np. u konika morskiego oraz smuklenia, u których rozwój zarodkowy zachodzi w jamie lęgowej samca, lub u tryskacza składającego ikrę poza wodą, „latanie” ryb i inne sprawy. Nie pominięto też znaczenia gospodarczego rozmaitych gatunków,” hodowli stawowej, zarybiania wód, znalazły się nawet informacje o rybach akwariowych. Prócz przedstawicieli ichtiofauny egzotycznej omówiono również pospolite europejskie gatunki, jak śledź, pstrąg, szczupak, sieja, sielawa, dorsz, węgorz, karp i in.

W rozdziale poświęconym płazom już we wstępie, prócz informacji o budowie i systematyce tych wodno-lądowych zwierząt, znalazło się sporo wiadomości o ich życiu, mogących zaciekawić każdego, kto choć trochę interesuje się przyrodą. W części szczegółowej, jak w całym dziele Brehma, omawia się poszczególne gatunki. Zdawałoby się, że nic ciekawego nie da się powiedzieć o płazach, np. o salamandrze, a jednak okazuje się, że autor i to potrafi:

Hodowane w terrarium nie są bynajmniej nudnym obiektem. Jeśli w tym samym pomieszczeniu trzyma się ich kilka, to bardzo szybko można skonstatować, że każda z nich jako odrębna »osobowość« zachowuje się inaczej wobec człowieka i przedmiotów swego otoczenia”. Dalej opisano zachowanie się każdego z dwóch osobników złowionych tego samego dnia, w tym samym miejscu, o tej samej porze, a następnie trzymanych w tym samym terrarium i jednakowo traktowanych, wreszcie są wnioski o ich inteligencji, osobistych zdolnościach i nawykach. Na zakończenie obserwator podkreśla pewną umiejętność tych zwierząt, mianowicie wyczuwania zbliżającego się deszczu. Otóż jedna z salamander trzymanych w terrarium „ożywiała się właściwie tylko wówczas, kiedy na dworze padał rzęsisty deszcz. Inne osobniki w terrarium »szalały« wtedy jeszcze bardziej, często nawet zanim deszcz zaczął kropić. Z tego faktu można niewątpliwie wywnioskować, że posiadają one pewnego rodzaju wyczucie pogody, jeśli nawet w niewoli, gdzie przecież nigdy nie ma naturalnego deszczu, wywabia je on z kryjówek i skłania do podejmowania prób ucieczki”.

W tym rozdziale, najkrótszym z całego tomu, również znajdujemy sporo rozsianych ogólnobiologicznych wiadomości o płazach.

Znacznie więcej miejsca poświęcono gadom traktując temat podobnie jak w obu poprzednich częściach, a właściwie jak w całym dziele.

Żadnym zwierzętom nie przypisywali ludzie tylu niezwykłych a groźnych cech co gadom: przerażająca drapieżność, niezwykła siła, wrogość do człowieka, jadowitość, podstępność, hypnotyczna siła wzroku, niepojęta żarłoczność. Po dziś dzień nazwy: bazyliszek, smok, moloch, wąż morski, wąż dusiciel nasuwają niepokojące myśli o straszliwych potworach. Warto więc poszperać w ostatnim rozdziale omawianego tomu, żeby sprawdzić czy istnieją rzeczywiści takie gady i czy naprawdę są niebezpieczne.

Bazyliszki zamieszkują tropikalną Amerykę, ale nie są to groźne dla nas potwory, lecz smukłe, dość duże jaszczurki, których samce zdobi skórzasty hełm i wysoki grzebień.

Moloch, australijska 20-centymetrowa jaszczurka, może być postrachem tylko dla mrówek stanowiących jej podstawowe pożywienie, choć przyznać trzeba, że ma dziwaczny wygląd dzięki pokrywającym jej tułów rogowym tarczom z kolcami.

Są także smoki na świecie: „U przedstawicieli rodzaju smoków, czyli drako, 5 lub 6 rzekomych żeber przekształciło się z każdej stron ciała coś w rodzaju prętów parasola, który w stanie spoczynku bywa sfałdowany i przylega do ciała. Przypomina on błonę lotną latających wiewiórek i torbaczy, służąc tym gadom do tegoż celu, nie jest jednak jak u tamtych połączony z kończynami. Worek u krtani, zwisający ze środka podgardla i dający się nadymać, u samców bywa bardziej wydłużony niż u samic. Skierowany jest do tyłu i sięga aż do piersi, a na obu stronach podgardla widnieje dodatkowo po jeszcze jednej mniejszej fałdzie. (…) Ubarwienie tych jaszczurek bywa różne (…) piękno ich nie daje się opisać. Głowa samców jest na przodzie koloru morskiej zieleni (u samic bywa metalicznie brązowa lub szara) i ozdobiona czarną plamą między oczyma. Barwa grzbietu i wewnętrznej połowy spadochronu stanowi mieszaninę metalicznie połyskującego ciemnego brązu i różanej czerwieni (…) Zewnętrzna połowa spadochronu u samców jest pomarańczowoczerwona, u samic czysto żółta (…) łatwiej dostrzegalne stają się dzięki ruchliwości, np. w momencie gdy samiec, spoczywający wysoko na konarze, kiwając głową rozpościera i składa długi worek na podgardlu, błyskając wskutek tego żółtym kolorem, a znów z kolei, gdy przelatuje nad obserwatorem, sprawia wrażenie niebiesko lśniącego klejnotu. (…) Żywego smoka latającego tylko rzadko udawało się przywieźć do Europy, ponieważ są nadzwyczaj delikatne”.

Również i legendarny wąż morski okazuje się co prawda jadowitym, ale stosunkowo niewielkim i niegroźnym dla człowieka gadem.

No cóż, Brehm rozwiewa przesadne i błędne wyobrażenia o wielu gadach, daje za to inny, często też fascynujący, prawdziwy obraz tych zwierząt.

Omawiana książka jest najstarszą zoologią, która widocznie ma jakieś nieprzemijające wartości, skoro od dziesiątków lat ukazują się i znikają z półek księgarskich coraz nowe jej wydania pod tym samym tytułem i z tym samym nazwiskiem autora. Nie słabnące  powodzenie zawdzięcza ujęciu tematu, dzięki któremu zwierzę ukazane zostaje jak żywe, we właściwym dlań środowisku, a nie jedynie jako obiekt anatomiczny czy pionek ustawiony na odpowiednim szczeblu systematyki. Najlepiej jednak napisana zoologia musiałaby się zestarzeć w ciągu długich lat dzielących ją od pierwszego wydania, ale w danym przypadku tylko tytuł i nazwisko autora pozostały nie zmienione, treść zaś gruntownie przerobiona i unowocześniona w kolejnych nowych wydaniach, zachowując zawsze atrakcyjny sposób ujęcia tematu. Świadczyć może o tym fakt, że i u nas pierwsze dwa tomy przekładu Życia zwierząt Brehma szybko zostały rozprzedane, a i omawianemu tu trzeciemu też można wróżyć takie same powodzenie.

Tyle można powiedzieć o samym dziele, ale my mamy przed sobą nie oryginał, ale polski przekład, o jego wartości więc też trzeba powiadomić odbiorców. Otóż Brehm w oryginale jest książką łatwą i nie wymagającą od czytelnika specjalnego przygotowania zoologicznego, toteż wystarczy powiedzieć, że ani tłumaczka, ani redaktor nie uronili nic z wartości dzieła. Styl jest prosty i potoczysty tak, że każdy kto weźmie tę książkę do czytania, łatwo wzbogaci swe wiadomości o na ogół mało znanej grupie strunowców zmiennocieplnych.

Linki:

http://bibliotekacyfrowa.eu/dlibra/docmetadata?id=36009&from=&dirids=1&ver_id=&lp=11&QI=

https://archive.org/stream/nonsuchlandofwat00beeb#page/n7/mode/2up

http://archive.org/stream/halfmiledown00beeb#page/n1/mode/2up

http://mbc.malopolska.pl/dlibra/doccontent?id=72163&dirids=1

http://mbc.malopolska.pl/dlibra/doccontent?id=72401&dirids=1

Sidebar