Suplement XLVIII

Wojsko i wychowanie: pismo żołnierzy zawodowych WP
Wojsko Polskie. Departament Wychowania
Wydawca –   Wydawn. „Czasopisma Wojskowe”

 

Rok 1997

 

Mądra ryba

Będzie o rybiej mądrości i głupocie kłusowników. Głupocie, dzikiej zawziętości i przedziwnym przeświadczeniu o prawie do kłusowania.

Dwuhektarowe jeziorko na Podlasiu leży na skraju wsi, opodal Buga, z którym połączone jest szerokim rowem melioracyjnym. Miejscowi mówią, że kiedyś w tym miejscu płynęła rzeka. Tak faktycznie mogło być. W poprzek jeziora do tej pory tkwią cztery rzędy dębowych pali, na których ułożony był most. Na co komu most przez jezioro dające się obejść? Wszystko więc wskazuje, że niegdyś była to spora przeszkoda wodna. Miejscowa legenda podaje, że ten most zbudowano dla celów militarnych. Miał to uczynić jeden z napoleońskich korpusów Wielkiej Armii maszerującej w 1812 roku na Moskwę. Kto wie, może tak właśnie było.

Jezioro przypomina rynnę osiągającą na środku 6 metrów głębokości. Przy brzegach mocno porośnięte tatarakiem, trzcinami i grążelami. Występują tu głównie leszcze, karasie, liny, karpie, płocie, szczupaki i okonie. Zdarzają się nawet jazie przypływające tutaj rowem z rzeki podczas wiosennego podwyższenia wody. Mogłoby być to jeziorko wędkarskim rajem, bo ryby tu są. Rajem nie jest, ponieważ dwa miejscowe kmioty każdego dnia – rano albo wieczorem – urządzają sobie łapanie za pomocą siatki – drygawicy. Rozrzucają półtorametrowej głębokości sieć tuż za pasem roślinności przybrzeżnej, a potem tłuką uzbrojonymi w metalowe końcówki wiosłami po grążelach i moczarce. Rezultat jest zazwyczaj śmieszny – kilka płotek, mały szczupaczek. Ale zdarza się tym dzikusom zgarnąć i plon obfity, gdy trafiają na czas rybiego tarła, zwłaszcza leszcze okazują się w takiej sytuacji łatwą zdobyczą.

Jeziorko, tak jak i okalające je łąki, jest własnością ogólnowiejską, co oznacza, że każdy może tutaj wypasać swoją krówkę. Ogólnowiejskość jeziorka traktowana jest przez dwóch barbarzyńców w sposób wyżej opisany.

Łowienie na wędkę w takiej „wytłuczonej” wodzie według reguł i metod książkowych mija się właściwie z celem. Straszone ciągle ryby zmieniły typowe dla nich miejsca i pory żerowania. Leszcze i karpie najłatwiej złowić jest na wędkę nocą, wtedy bowiem czują się w miarę bezpiecznie. W ubiegłym roku przez całe lato nikt nie złowił tutaj lina. Wędkarze zaczęli nawet przebąkiwać, że musiały wyginąć. Karasie też brały chimerycznie i sporadycznie. Spławik ulokowany w grążelowym oczku o mulistym dnie, a więc w idealnym na karasie i liny miejscu, przez kilka tygodni teoretycznie najlepszych brań ani drgnął.

W październiku te dwa gatunki zaczęły brać… na środku jeziora, na pięciu, sześciu metrach głębokości, daleko brzegu, czyli tam, gdzie siatki kłusowników już nie sięgały. Przyjezdni wędkarze ze zdumienia przecierali oczy. Nie chcieli dać wiary takim cudom. Lin na czystej wodzie? A czego on tam szuka? Toż powinien zbierać ulubione skorupiaczki z łodyg przybrzeżnej roślinności. Karaś, lin, leszcz szukał świętego spokoju. Co to za przyjemność dostać w łeb wiosłem i dać się wgonić w siatkę?

I tak to za sprawą podlaskich złoczyńców przyjdzie pisać nowy podręcznik o połowie ryb zastraszonych.

Krąpik

 

 
Wspomnienie o bąku

Cóż ma począć wędkarz w smutny, listopadowy dzień? Zawzięty, taki dla którego sezon trwa cały rok, spróbuje przed pierwszym lodem zapolować na dużego szczupaka i, trzeba przyznać, ma na to spore szanse. Inny wyczeka na najmarniejszą z możliwych pogodę i zasadzi się wieczorem na miętusa. Przepis na tego ostatniego jest prosty: im gorsza aura (deszcz, wiatr, jesienna śnieżyca), tym większa szansa na tę brzydką, choć niezwykle smaczną rybę.

To są propozycje dla twardzieli, którzy wkalkulowali w umiłowane hobby ryzyko zapalenia płuc, a w najlepszym razie przeziębienie. Spokojniejszym moczykijom proponuję na długie listopadowe wieczory przegląd, konserwację sprzętu i najlepsze wspomnienia mijającego sezonu. Moje dotyczyć będzie bąka.

Jeśli o bąku, to na początek anegdota. Gdy jako terminujące wędkarskie pacholę pętałem się wśród łowiących na bambusy z kołowrotkami madę in CCCP marki „Delfin” (wówczas szczyt wyrafinowania), długo nie mogłem pojąć dialogów tych facetów. Na pytanie o wyniki połowu słyszałem na przykład odpowiedź, że „Zbychu puścił małego bąka, a poza tym cisza”. Cóż za brak kultury – myślałem. Bąka, owszem, można sobie puścić, ale po co zaraz o tym mówić publicznie? Dopiero za którymś razem pojąłem, że na Podlasiu „bąki”, albo „karpiki”, to po prostu srebrne karasie zwane także popularnie w branży „japonkami”.

Piękna to i smaczna ryba dorastająca całkiem słusznych rozmiarów. Ja w „swoim” podlaskim jeziorku odłowiłem w ciągu tegorocznego sierpniowego tygodnia ponad 20 sztuk o wadze ponad 0,5 kg każda. Kilka ważyło ponad kilogram, a to już medalowe okazy.

Słów kilka powiem, jak ja je łowię, co znaczy tylko tyle, że są to moje osobiste doświadczenia i na innych akwenach nie muszą się sprawdzać. Łowię w mocno porośniętej grążelami zatoce jeziorka łąkowego na głębokości 60-80 cm po uprzednim wygrabieniu „dziury” w zwartej pokrywie tej wodnej roślinki. Nęcę oszczędnie (2-3 kule w oczko) mieszaniną pszennych otrąb i gotowanych ziemniaków. Najlepszą przynętą zaś okazały się czerwone „gnojaczki” zakładane po 2—3 na haczyk, najlepiej cienki, nr 6. Zestaw mocny, tym mocniejszy, im bardziej porośnięta grążelami woda. Kij minimum pięciometrowy o dość sztywnej akcji, żyłka 0,24, przypon 0,18. Spławik antenowy o średniej wyporności. Najlepsze brania – z gruntu.

Po wielu latach połowu „japonek” mogę powiedzieć, że bzdurą jest rada, by przy połowie tej ryby całkowicie chować haczyk w przynęcie, że karaś nie weźmie, gdy sterczy ostrze. Być może tak właśnie się dzieje, gdy na wielki hak ktoś nadziewa robaczka-miniaturkę. Karaś zanim łyknie przynętę lubi ją posmakować.  Spławik „wozi” się chwilę, a potem (zazwyczaj bez zatapiania) jest dość energicznie wleczony po powierzchni w pozycji prawie pionowej lub ukośnej. I właśnie wtedy trzeba zacinać. Nie na boki, bo wówczas ryba dostaje rozpędu i zaczyna szaleć w grążelach, ale do góry, by jak najszybciej łyknęła powietrza, wtedy słabnie dość szybko i daje się wprowadzić do podbieraka. Duże sztuki zawsze biorą w kierunku jeziora, uciekają na głębszą wodę.

W takim oczyszczonym z roślinności oczku zamiast karasia doczekać się możemy pięknego lina. Może się nam także zdarzyć przygoda ze szczupakiem, który skusi się na energiczne, wijące się na haczyku robaczki. Jeśli spławik wystrzeli jak z procy, a po zacięciu wyjmiemy wędkę bez haczyka, to znaczy, że to był właśnie on.

Krąpik

 

*        *        *

Rok 1998

Uśmiercić bezpośrednio po złowieniu

W wędkarskiej prasie „szumi” – i to dość głośno, o nowym „Regulaminie amatorskiego połowu ryb” sygnowanym przez Zarząd Główny PZW. Szumi nie bez powodu, bowiem dokument to kuriozalny. Kompilacja oczywistości, pobożnych życzeń, niekonsekwencji, nonsensów i jakiegoś łażenia po kątach, gdzie PZW nic nie zgubił, czyli wsadzania nosa w nie swoje sprawy.

Za zbędne na przykład uważam pouczenia wędkujących o obowiązku posprzątania stanowiska po zakończeniu łowienia. Jeśli się pan/pani nie nauczył/a owych elementarnych odruchów cywilizowanego człowieka w szkole i w domu, to broszurka PZW też nie pomoże. To samo dotyczy interweniowania w przypadku zauważenia zagrożeń ekologicznych – śnięcia ryb, zatrucia wód itp. Normalny człowiek nie pozostawi tych spraw swojemu biegowi: po co mieszać je z postanowieniami na temat połowu ryb?

Wędkarzowi, paragraf 3 pkt 3.4, nie wolno „sprzedawać złowionych ryb”. A niby dlaczego? Że działalność gospodarcza, że trzeba się zarejestrować, płacić podatki? Jeśli takie były motywy autorów, to – przepraszam bardzo – wybiegają przed orkiestrę. Obywatele wędkarze płacą już podatki ładnych kilka lat i orientują się, że to obszar zainteresowania urzędników skarbowych, a nie PZW.

Nonsensowny jest kolejny przepis zabraniający rozdawania złowionych ryb na terenie łowiska. Gdzie logika? Jeśli złowiłem wymiarową rybę tam, gdzie mogłem legalnie łowić, wyjąłem jej haczyk z pyska wyhaczakiem z „zachowaniem maksymalnej ostrożności” i ulokowałem ją w „siatce wykonanej z miękkiej nici”, a przedtem oczywiście zapłaciłem ciężkie pieniądze PZW w postaci rocznej składki, to chciałbym wreszcie sam decydować o tym, na czyją patelnię ona trafi. Bo jak tak dalej pójdzie, to za rok przeczytam w nowym regulaminie pewnie więcej: „płotka – tylko do smażenia”, „okoń do octu”, a „płetwy rekina na surowo”. Tylko krok dzieli PZW od zawładnięcia nie tylko moimi rybami, ale i kuchnią.

Dlaczego nie mogę, domyślam się, że latem, „obcinać głów rybom przed zakończeniem wędkowania”, a te złowione pod lodem „przeznaczone do zabrania muszą być  uśmiercone bezpośrednio po złowieniu”? władze PZW zabraniają mi posługiwania się sprzętem pływającym niezarejestrowanym i nieoznakowanym, choć to nie ich sprawa? Jakim prawem wreszcie pozwalają mi wiercić w lodzie dziurę o średnicy nie większej niż 20 cm, a kolejną zabraniają kuć bliżej niż w odległości jednego metra?

Co komu do domu, jak chałupa nie jego? – chciałoby się zapytać. Mentorstwo i dydaktyzm panów z ZG PZW stają się wprost nieznośne. A wszystko to niby w trosce o mnie. Dziękuję! Jestem już na tyle dużym chłopczykiem, że sam chciałbym decydować czy utopić się skaczą z pontonu rejestrowanego, czy dając nura z kajaka.

Krąpik

 

Tłusty dostojnik

Łowienie tej ryby wymaga nie lada cierpliwości i opanowania. Rozdygotany, prędki w działaniu, egoistycznie nastawiony na sukces, czyli „mięso” osobnik ma raczej nikłe szanse na złowienie tej wspaniałej, jednej z najwaleczniejszych i najpiękniejszych ryb naszych wód. Nie uświadczy jej także miłośnik długiego spania.

Lin – złota ryba płytkich, spokojnych wód, zatoczek i brzegów obficie porośniętych roślinnością wodną, zwłaszcza zaś grążelami, wśród których czuje się wyśmienicie i najłatwiej ją tam właśnie spotkać. W zasadzie mało wybredna, jeśli chodzi o pożywienie. W naturalnych warunkach na jej menu składają się przeważnie larwy ochotkowatych, chruścików i jętek, plankton roślinny, skorupiaki. Określa się go mianem ryby dennej, to znaczy pobierającej pokarm znajdujący się w podłożu, o czym świadczą m.in. bąbelkowania i pęcherzyki powietrza wydostające się na powierzchnię wody w miejscach jego żerowania. To tylko część prawdy. Niejednokrotnie obserwowałem liny żerujące tuż pod wierzchem; zbierały zawzięcie skorupiaczki z łodyg grążeli i podchodziły pod same liście. Takie drgające rośliny na gładkiej jak lustro, spokojnej wodzie, to zawsze był moment niezwykle fascynujący. Wiesz, że kilka metrów od ciebie buszuje głodny tłuścioszek i myślisz, jak przechytrzyć go swoim zapasem przynęt…

Wszystkożerny. Weźmie na rosówkę, pęczek czerwonych robaków, kukurydzę, gotowaną pszenicę, białego robaka, na kawałek ślimaka, nie pogardzi  ziemniakiem i różnego rodzaju „kanapkami” prawie dowolnej kombinacji. Sęk w tym, że w zależności od pory roku, akwenu, pogody czy pory doby ma ochotę na coś innego. Lubi ciepłe, duszne i parne dni,  najlepiej z mżawką lub drobnym deszczykiem.

Lina z dopadu złowić możemy raczej tylko przypadkowo. Ja zawczasu przygotowuję w grążelowej zatoczce kilka stanowisk, oczyszczam je z nadmiaru roślinności i nęcę przez dwa-trzy dni w porach przyszłego łowienia (najlepiej przed wschodem słońca i tuż przed jego zachodem). Według mojego rozeznania lin jest rybą zmroku. Kto choć raz miał ją na kiju wie, że to siłacz nad siłacze. Nie przesadzajmy więc z delikatnością zestawu. Ma być mocny, by pokonać wojującą w zielu rybę. Hol, niestety, musi być siłowy, bo to nie jest zabawa na czystej wodzie. Popisy ze sprawnością hamulca kołowrotka nie wchodzą w rachubę.

Nie tupać, nie wrzeszczeć, nie biegać po brzegu skulić się za kępą tataraków i cierpliwie obserwować obowiązkowo antenowy, jaskrawy, a najlepiej fosforyzujący czubek spławika. Lin to smakosz. Bywa, że kilkanaście minut bawi się przynętą. Spławik wozi się, kiwa drga – czekać! Gdy odjedzie jednostajnym ruchem i dostojnie pogrąży się w wodzie – energicznie zacinać!

Krąpik

Klasówka z regulaminu

W poprzednim miesiącu pozwoliłem sobie drapieżnie, niczym szczupak lub drapieżnie, niczym szczupak lub sandacz, pokąsać nieco najnowszy „Regulamin amatorskiego połowu ryb”. Przytarłem cokolwiek uzębienie, poprawiło mi się, a i owszem, i w tym odcinku będzie całkiem serio o wybranych punktach dokumenciku, który każdy szanujący się moczykij znać jednak powinien.

Wędkować legalnie, to znaczy mieć ze sobą nad wodą legitymację członka PZW z potwierdzeniem opłacenia należnych składek, kartę wędkarską i, jeśli łowimy na wodach nie będących we władaniu PZW, zezwolenie uprawniające do połowu na danym akwenie. Z tymi innymi akwenami trzeba ogromnie uważać, bo prywata i rynek rozlały się na naszych wodach ojczystych szerokim strumieniem i wcale nietrudno doznać dzisiaj uszczerbku na honorze i własnej fizycznej postaci, gdy się nie ma pewności na czyim akwenie wędkujemy. A tak po prawdzie, to właściciele i użytkownicy wód powinni po ludzku informować „czyje co je”. Kilka tablic oszczędziłoby wielu pyskówek, straszenia się i szarpaniny.

Jako osoby uprawnione do wędkowania mamy prawo zabrać ze sobą na łowisko dwie sztuki młodzieży do lat 14 dać każdej w łapę jedną wędkę i pozwolić na poławianie wyłącznie ryb spokojnego żeru w ramach naszego stanowiska i dziennego limitu połowu. I jeśli dwa małolaty – lub małolatki, trzymają po jednym patyku w garści, to wedle regulaminu nam nijakiego kijaszka uchwycić już nie można. Znaczy się możemy udzielać młodzieży jedynie teoretycznych, nadzwyczaj cennych wskazówek i pouczeń oraz obgryzać paznokcie do samych łokci, jeśli ryba będzie żółtodziobom akurat brała. Jako wieloletni praktyk mogę w tym miejscu jedynie doradzić prosty sposób na przerwanie psychicznych katuszy, czyli dorwania się do wędki blokowanej akurat przez młodziana. Należy go natychmiast wysłać do najbliższego sklepu GS po piwo, oranżadę i słone paluszki.

Całkowicie samodzielnie może łowić wędkarz, którzy ukończył 14 lat. Jednak chłopcom i dziewczynkom przed szesnastką regulamin stanowczo zabrania wędkowania w porze nocnej, jeśli nie znajdują się oni pod opieką osoby dorosłej. Widzimy więc, że działacze PZW na długo przed władzami Radomia i innych miast znaleźli sposób na eliminowanie nadbrzeżnego chuligaństwa i ogólnie nagannych zachowań małoletnich następców naszych.

Jako mąż-wędkarz mam pełne prawo zabrać nad wodę swoją żonę (tylko jak ją tam zaciągnąć?) i pozwolić jej łowić na jedną wędkę. Za darmochę, czyli bez dodatkowych opłat. Widać nasza składka była tak bandycko wysoka, że załatwiła problem „opłacalności” wspólnego z nami łowienia reszty naszej rodziny.

Za miesiąc trzecia odsłona regulaminowa, bo wskutek wrodzonego gadulstwa nie udało mi się dotychczas dotknąć choćby „wymiarów ochronnych”, „limitów” i kilku innych spraw.

Krąpik

 

Prawo kontra krąpik

 

Autor artykułów: „Uśmiercić bezpośrednio po złowieniu”, „Klasówka z regulaminów” zbyt wcześnie pokusił się o krytykę „Regulaminu amatorskiego połowu ryb” oraz ZGPZW.

W obcym stanie prawnym zasady wędkowania normuje:

1. Ustawa o rybactwie śródlądowym z dnia 18.04.1985 r. (DzU nr 21, poz. 91 z późn. zm.), której art. 10 ustęp 2 brzmi: „Osoba fizyczna lub prawna przetwarzająca lub wprowadzająca ryby do obrotu jest obowiązana posiadać dokument stwierdzający pochodzenie ryb”. W oparciu o ten artykuł wędkarzowi nie wolno sprzedawać ani rozdawać ryb na terenie łowiska, ponieważ nie jest w stanie udokumentować ich pochodzenia. Nie będzie mogła tego również uczynić osoba, która owe ryby zakupiła lub została nimi obdarowana. W przypadku ryb obowiązuje ta sama zasada, co przy zakupie choinki na święta. Osoba, która wywozi, wynosi ją z lasu oraz porusza się z nią poza nim – podczas kontroli przez osoby do tego upoważnione musi udokumentować, że w jej posiadanie weszła legalnie.

2. Rozporządzenie Prezydenta RP z dnia 22. 03.1928. (DzU nr 42, poz. 417 z późn. zm.), które mówi o ochronie humanitarnej zwierząt. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że jest to typ ochrony przed człowiekiem, jego działalnością przynoszącą zwierzęciu cierpienie. Rozporządzenie to mówi że „ryby po złowieniu należy natychmiast zabić lub wpuścić do sadza”. O ile w innym okresie niż zima, humanitarne i uzasadnione jest wpuszczanie złowionej ryby do sadza, o tyle zimą trudno jest sobie wyobrazić włożenie sadza do wody przez otwór o średnicy 20 cm. Wrzucenie ryb do wiadra (pojemnika) z wodą, które wraz z upływem czasu skuwa lód, jest zdecydowanie niehumanitarne. W miejscu tym nie będę polemizował, czy zawsze zimą są temperatury ujemne, a zbiorniki wodne zamarznięte czy też nie.

3. Rozporządzenie MRiGŻ z dnia 26.05.1997 r. (DzU nr 60) w sprawie wykonywania niektórych przepisów ustawy o rybactwie śródlądowym. Minister ten jest naczelnym organem administracji publicznej do spraw rybactwa śródlądowego. Paragraf 17.1 tego rozporządzenia mówi, że „sprzęt pływający służący do połowu ryb, powinien być oznaczony na obu burtach nr. rejestracyjnym sporządzonym w sposób trwały i widoczny, litery i cyfry numeru rejestracyjnego powinny mieć nie mniej niż 10 cm wysokości i 1 cm grubości”. Przy rejestracji sprzętu pływającego, służącego do  połowu ryb, obowiązuje prawie ta sama zasada co przy rejestracji pojazdów. Czynności tej dokonuje się w celu  identyfikacji wędkarza i tylko on (osoba posiadająca ważną kartę wędkarską) może się nim poruszać.

Będąc strażnikiem ochrony przyrody z 15-letnim stażem, nie chcę polemizować z Krąpikiem ani bronić ZGPZW. Zamiarem moim było wskazanie, że „Regulamin amatorskiego połowu ryb” został opracowany w oparciu o ustawę o rybactwie śródlądowym i akta wykonawcze do niej. Chcę również podkreślić, że gdyby dziś autorzy „Regulaminu… .” chcieli jego treść konsultować z wędkarzami, to w oparciu o aktualne akty prawne niewiele by się w nim zmieniło.

  por. Dariusz Miszalski JW 3578 Łask.

Dziękuję panu porucznikowi, za uwagi na temat „Regulaminu…”. Przedstawił je pan jako strażnik ochrony przyrody i… obowiązującego prawa. I trudno się dziwić, żeby mogło być inaczej.

Skoro pan porucznik elegancko rezygnuje z dyskusji, przedstawiając jedynie racje prawne, tedy i ja muszę zachować się jak… ryba, czyli milczeć i nie otwierać pyszczka. I niech tak zostanie, bo pewnie przekonywalibyśmy się długo i namiętnie,ponieważ racje zdroworozsądkowe zwykłego wędkarza nie zawsze pokrywają się z obowiązującymi uregulowaniami prawnymi.

Krąpik

 

Regulamin po raz trzeci

Bez liczb się nie obejdzie. Kilka warto jednak zapamiętać, choćby dla uniknięcia sporów i utarczek z innymi wędkarzami, którzy uparli się łowić na tym samym co my akwenie. Łowiąc ryby spokojnego żeru z brzegu mamy prawo rozwinąć swój sprzęt nie bliżej niż 10 metrów od stanowiska sąsiada. Jeśli wędkujemy z łodzi dystans wzrasta do 25 metrów. Podczas spinningowania oddalić się musimy od sąsiada na minimum 30 metrów na lądzie i na co najmniej 50 metrów w przypadku łowienia z łodzi bądź brodzenia. Możemy naturalnie zasiąść z kolegą po kiju ramię w ramię, ale to kwestia pozaregulaminowego, prywatnego dogadania się. Z praktyki wiem, że najczęstsze animozje biorą się na tle wcześniejszego rzekomo nęcenia. Gość przychodzi rano nad wodę i twierdzi, że zająłem ,jego” miejsce, które on cierpliwie przez kilka dni nęcił. I dlatego warto wykuć na blaszkę punkt 3 z paragrafu 2: „Przy wyborze i zajmowaniu miejsca na łowisku pierwszeństwo ma ten ten wędkarz, który przybył na nie wcześniej”.

Bez zmian w stosunku do lat poprzednich pozostają główne uregulowania normujące liczbę wędek, na które jednocześnie możemy poławiać. Dwie na ryby spokojnego żeru, dwie żywcówki, ale wyłącznie jeden spinning. Niedopuszczalna jest zatem kombinacja: jedna wędka lekka i jedna żywcówka albo jedna żywcówka i spinning jednocześnie.

Słów kilka o wymiarach ochronnych najpopularniejszych gatunków ryb. Kleń, lin, jaź, rozpiór, świnka – 25 cm. Karp  – 30 cm. Boleń, brzana, troć – 40 cm. Sandacz, szczupak, węgorz – 45 cm. Sum – 70 centymetrów (ciekawe jak ukarano łowcę suma – olbrzyma o wadze bodaj 64 kilogramów, którego pewien obywatel dorwał na dzierżawionym odcinku Warty na początku maja, a więc jeszcze w okresie ochronnym tego gatunku).

O wymiarach ochronnych dwu najpopularniejszych w naszych wodach rybek, czyli płoci i okonia, w „Regulaminie amatorskiego połowu ryb” nie ma ani słowa. Oznacza to, że wszystko co na haczyku, można brać do siatki. W przypadku okonia rozwiązanie być może dobre. Bo tak z ręką na sercu: wyjęcie temu głodomorowi bez szwanku dla niego haczyka z samego gardła okazywało się zajęciem prawie beznadziejnym. Natomiast pozbawienie płoci wymiaru ochronnego być może sankcjonuje wieloletnią praktykę powszechnego wrzucania do wora każdej złowionej rybki tego gatunku, ale z drugiej strony zmniejsza szanse młodego pokolenia wędkarzy na złowienie medalowego okazu w przyszłości. Chyba, że po wejściu do Unii Europejskiej zaczniemy postępować tak jak większość Anglików, którzy w ryby zaopatrują się w sklepie rybnym, a łowią dla czystej przyjemności. Łowią, filmują się ze zdobyczą i wypuszczają.

Krąpik

 

Znaki (i głosy) na wodzie

Znam wielu wędkarzy, którzy pobyt nad nieznaną wodą poprzedzają zawsze iście wojskowym rozpoznaniem. Wędrują brzegiem jeziora lub rzeki, zaglądają w rozmaite zakamarki, pilnie nasłuchują. Jeśli ryba jest – twierdzą – to obecność wielu gatunków można zaobserwować. Mają rację. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać. Spróbujmy zatem dokonać skrótowego siłą rzeczy przeglądu niektórych tylko rybich znaków i dźwięków.

Najpierw drapieżniki.

Szczupak. Na wiosnę i podczas lata dość łatwo stwierdzić jego żerowanie w strefie litoralu, czyli tam. gdzie ukrywają się jego ofiary. Wędkarze powiadają, że szczupak „bije”. Owo bicie widać i słychać bardzo wyraźnie. Im bliżej zimy, tym „bicie” staje się mniej zauważalne. Drobnica schodzi na głębszą wodę. a za nią ich prześladowcy. Szczupakowego żerowania obserwować już nie możemy gołym okiem i uchem, choć w październiku i listopadzie jest ono bardzo intensywne.

Boleń. Tego zawziętego mięsojada słychać chyba na kilometr. Odgłos jego ataku przypomina uderzenie deską o wodę. A dochodzi do niego najczęściej na pograniczu nurtu i spokojniejszej wody. Chyba żadna inna ryba naszych wód nie „wali” tak widowiskowo.

Okoń. Jeśli poluje w pojedynkę, to częstym widokiem jest mała rybka wyskakująca podczas ucieczki kilkakroć nad wodę. Jeśli zaś garbusy polują w stadzie, a tak dzieje się najczęściej, wówczas obserwujemy masowe „pryskanie” drobnicy na powierzchnię. Często przypomina to wręcz gotowanie się wody.

Inaczej „widać” ryby spokojnego żeru.

Karp, lin, karaś, leszcz. Te gatunki zdradzają się najczęściej pęcherzykowaniem, pienieniem wody. Widać to wyraźnie m.in. po zanęceniu na płytkich akwenach o mulistym dnie. Owo pęcherzykowanie, różnej zresztą intensywności, jest efektem filtrowania mułu pobieranego w pyszczki wraz z zanętą. Lina i karasia „widać” też, gdy przemieszczając się w grążelowych chaszczach potrąca jego łodygi. Poprzez kiwające się liście grążeli zdradzają się głównie ponoć liny zbierające drobne skorupiaczki przyczepione do łodyg tej wodnej rośliny. No i słynne linowo-karasiowe „cmokanie”. Te całuskowe dźwięki są także podobno objawem żerowania. Nie wiem czy to prawda, ponieważ „moje” tegoroczne kilogramowe karasie, zanim trafiły na patelnię, cmokały zawzięcie w stulitrowej beczce z wodą przez kilka godzin.

Znawcy tematu potrafią zapewne wymienić jeszcze kilkanaście, a może kilkadziesiąt rybich znaków i głosów: kółka wzdręg, przedwieczorne zbieranie owadów opadłych na powierzchnię wody, pobłyskiwanie żerujących płoci i wiele, wiele innych. Chętnie udostępnimy czytelnikom naszą rubrykę na tego rodzaju obserwacje i doświadczenia.

Krąpik

 

Jesienne żniwa

Mowa naturalnie o żniwach okoniowych. I jeśli połów ma być naprawdę atrakcyjny, a co ważniejsze obfity, to najlepiej zapakować biwakowe manatki, odżałować trochę grosza i zafundować sobie kilkudniowe, prawdziwe łowienie na dużym jeziorze. Owszem, w stawie czy gliniance też można dopaść dorodnego garbusa, ale tam trzeba go wyczekać, wysiedzieć, przechytrzyć… Szkoda czasu.

Jest typowym drapieżnikiem, stad najpopularniejsze są trzy metody jego połowu: tradycyjna  wędka spławikowa „zakończona” mięsnym daniem (pęczek czerwonych robaków, rosówka, rakowa szyjka), żywcówka wyposażona w pojedynczy haczyk nr 4-8 i dobrze wyważony spławik antenowy (jako żywiec małe, nie dłuższe niż 5-6 cm rybki – okonki, stynki, kiełbiki. uklejki) i oczywiście spinning z obowiązkowo obrotową błystką.

Co do sprzętu rada może być w zasadzie jedna – nie musi być zanadto wyrafinowany, ale obowiązkowo delikatny! Myślę o kijach z miękką akcją i lekkich kołowrotkach z dobrze wyregulowanym hamulcem. Bo okoń to ryba waleczna, często „muruje” do dna, czyni niespodziewane zrywy podczas holu, zwłaszcza przy podbieraniu, a przy tym wszystkim ma niezwykle delikatny, kruchy pysk, wskutek czego mniej doświadczeni wędkarze tracą ją już na etapie zacinania. W żadnym razie nie powinno ono przypominać zamachu toporem przy rąbaniu drewna. Subtelnie panowie, z czuciem.

Zalecałem na samym początku duże jezioro. Ale – zapyta ktoś – gdzie tych garbusów na wielkiej wodzie szukać? Otóż prawie pewne miejsca to stoki podwodnych górek, najlepiej kamieniste, od strony nawietrznej. Przynętę zawiesić ok. jednego metra nad dnem i branie być powinno. pewny sposób zlokalizowania garbusów, to obserwacja rybitw. Łańcuszek pokarmowy przedstawia się następująco: za dryfującym planktonem przemieszcza się atakowana przez rybitwy, za drobnicą siada wściekle szarżujących okoni, za okoniami – my wędkarze.

W przypadku ptasiej sygnalizacji obecności okoni w grę wchodzi naturalnie jedynie spinning ze względu na tempo przemieszczania się ławicy. Spławikówkę czy żywcówkę zdążylibyśmy zarzucić raz, może dwa. Tak więc obrotóweczka, łódź silnikowa, a jeśli już wiosłowa, to dobrze jest mieć oddzielną siłę pociągową tylko do wioseł, bo sami nie zdążymy spinningować i nadążać za garbusami.

Okoniowe żniwa na dużych akwenach trwają zazwyczaj do października, a przy cieplejszej pogodzie przeciągają się nawet do połowy listopada. Dobrych brań!

Krąpik

 

Przygody z karpiem (1)

Pierwsza – niespotykana, taka jaka zdarza się być może tylko raz w życiu, spotkała mnie osobiście i to u progu wędkarskiej kariery. Drugiej byłem tylko świadkiem, ale to również było zdarzenie wyjątkowe. Najpierw jednak słów kilka tytułem wstępu.

Miłośnicy wędkarstwa wiedzą zapewne, choćby na podstawie literatury przedmiotu, że bardzo duże okazy ryb spokojnego żeru, na przykład karpie lub leszcze, potrafią w specyficznych okolicznościach zamieniać się na moment w drapieżniki i polować na drobny narybek. Ja przekonałem się o tym bardzo wcześnie jako początkujący wędkarz-licealista. A wspominam ten epizod w 30. rocznicę przygody.

Spiningowałem często w bardzo rybnych trzech łąkowych jeziorkach podlaskich połączonych ze sobą wąskimi przewężeniami. Zaletą akwenu był fakt połączenia jeziorek kanałem z pobliskim Bugiem, wskutek czego po wiosennych wysokich wodach pozostawało w tych dołach wiele gatunków ryb, łącznie z typowo rzecznymi, jak np. jelce czy jazie. Miało być jednak o karpiu.

Ulokowałem się w parny, czerwcowy poranek ze spiningiem na pniu zwalonej w jeziorko wierzby i ciskałem – pamiętam to bardzo dobrze – srebrną wirówkę najdalej jak tylko mogłem. Błystka nie chciała fruwać daleko. Dzisiaj wcale mnie  to nie dziwi. Kołowrotek miałem marny, chyba czeski „Rex”, zbyt sztywny kij i żyłkę 0,3, której lekka „zerówka” nie bardzo chciała rozwijać. Za drugim lub trzecim rzutem, jakieś pięć metrów od zwalonego w wodę konaru wierzby, blaszka utknęła. Zaczep – pomyślałem, pewnie zahaczyła się o gałęzie ukryte pod wodą. Szarpnąłem. I „zaczep” ruszył. Dostojnie wypłynął na powierzchnię, pokazując swoje rozmiary, wykonał dziwną przewrotkę, tak jakby brał żyłkę na grzbiet, i odpłynął niczym łódź podwodna. Wyciągnął całą żyłkę, było tego nie więcej niż 30-40 …  metrów, i zerwał ją z największą łatwością. Akcja trwała kilkanaście sekund. Przestraszony rozmiarami ryby, a była ona wielkości solidnej męskiej walizki, zdążyłem tylko krzyknąć do spiningisty-sąsiada: „Dawaj podbierak”. Trzymałem obydwoma rękami wyprostowany w jednej linii z żyłką kij i modliłem się w duchu, żeby potwór zatrzymał się. Nie stanął.

To nie było przypadkowe zacięcie ryby za bok czy pod płetwę, co też przy spiningowaniu czasem się zdarza. Gdy karp ukazał się na moment po zacięciu na powierzchni wody, widziałem wyraźnie dyndający przy pysku lśniący listek blaszki. Kotwiczka tkwiła w pysku.

Ilekroć wspominam tamtą przygodę „gdybam”: gdybym miał więcej doświadczenia, gdyby to się stało pięć lat później, gdy miałem już w miarę solidny sprzęt, to może bym tego lustrzenia wyjął… Powtórki w tym konkretnym miejscu jednak nie będzie. Kilka lat temu jeziorka zasypano, znalazły się bowiem dokładnie na drodze sypanego wału przeciwpowodziowego. Żal jeziorek, karpia żal… O drugiej, równie niespotykanej przygodzie z karpiem, nie mojej wprawdzie, ale której byłem świadkiem, za miesiąc.

Krąpik

 

Przygody z karpiem (2)

Jak już wspomniałem w poprzednim odcinku, druga przygoda z karpiem nie stała się moim udziałem. Byłem natomiast jej świadkiem. Warta wspomnienia choćby dlatego, iż uświadamia ona, jakie znaczenie może mieć przypadek.

Pan Czesław, repatriant zw Wschodu, dwie profesje  opanował znakomicie. Wypiekał  smakowity chleb w GS-owskiej piekarni i był nadzwyczaj skutecznym wędkarzem. Skutecznym, mimo tego iż posługiwał się raczej archaicznym, topornym sprzętem. Na przykład jego spinning to był bardzo sztywny kij z tonkinowej klejonki, za pomocą którego można było przeciągać szafę. Do kija przyśrubowany był potężnych rozmiarów kołowrotek ze szpulą obrotową produkcji wschodniej, coś na kształt gigantycznego kołowrotka muchowego. Żyłki cieńszej niż 0,50 nie stosował. Blachy tylko wahadłowe. Algi lub Gnomy nr 3 z dodatkowym obciążeniem. Każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o łowieniu ryb, zdaje sobie sprawę, ile trzeba mieć sprytu i umiejętności, by wypuszczona z takiej machiny blacha spadła tam, gdzie się celuje.

Spotkaliśmy się z panem Czesławem nad spokojną odnogą Bugu w letni poranek. Ja z lekką wędką zasadziłem się w wiklinowym kącie na płocic. On biczował swoim spinningiem kilkudziesięciometrową rynnę wodną. Któryś z rzędu rzut mu nie wyszedł. Blacha przeleciała jakieś czterdzieści metrów w powietrzu i zahaczyła o zarośla po drugiej stronie kanału. – Puści chaliera, czy nie? – mruczał z kresowym zaśpiewem piekarz i coraz mocniej szarpał linką. Udało się. Odhaczona błystka z impetem wbiła się w wodę. Żyłka prawie  natychmiast wygięła w pałąk tonkinową klejonkę pana Czesława. To „coś” zaczęło z ogromną siłą wyciągać żyłkę z kołowrotka pozbawionego hamulca. Sterowanie tej maszynki polegało na przykładaniu dłoni do furkoczącego bębna. Korbki, bo było ich dwie, tukły spinningistę po dłoni, kaleczyły. Pan Czesław schował dłoń w rękaw kurtki i tym bałbuchem próbował hamować rozszalały kołowrotek.

Ryba chodziła potężnymi zrywami. Odpoczywała chwilę na naprężonej żyłce i ponownie ruszała. Po kilku, a może kilkunastu minutach walki dawała się trochę podprowadzać do brzegu. Wyraźnie traciła siły i odchodziła na coraz krótsze dystanse.

Na zegarek nie patrzyłem. Myślę jednak, że walka trwała około pół godziny. Wreszcie to „coś” wypłynęło na powierzchnię. Potężny karp królewski. Mój udział w jego wyjęciu polegał na tym, że ja trzymałem spinning piekarza, a on, po pas w wodzie, podebrał olbrzyma rękami pod skrzela.

Karpia zakupiła gminna gospoda. Ważył 16 kilogramów. Za pomocą tasaka został publicznie poćwiartowany i służył przez kilka dni jako zakąska bywalcom tego przybytku.

Należy się jeszcze jedno wyjaśnienie – jak ten karp złapał się na blachę? Przypadkiem. Uwolniona z gałęzi błystka wystrzeliła jak z procy, wbiła się pod kręgosłup ryby, która podczas walki dodatkowo opasała się żyłką w pół, zahaczając linką o drugie ramię kotwicy. Karp znalazł się w swego rodzaju pętli utworzonej z żyłki i podczas holu był ciągle przewracany na bok. Może właśnie dlatego przegrał walkę z panem Czesławem.

Krąpik

 

 Przedwiośnie

Przyjęło się, jakże niesłusznie, traktować okres schodzenia lodów jako czas dla wędkarzy jałowy. Bo niby co w marcu nad wodą robić? – pytają amatorzy łowienia absolutnie komfortowego i wygodnego. Rzeki już wprawdzie wolne od lodowej okowy, ale zimne, zazwyczaj wezbrane, gdzie niby i jakiej ryby w nich szukać? – usprawiedliwiają się zwolennicy letnich brań szybkich. Powiadają oni, że na przedwiośniu ryba jeszcze drętwa i bardzo niechętna do brań. Z jeziorami jeszcze gorzej. Są jeszcze zazwyczaj pod lodem, ale kruchym już, dającym się prawie wybierać ręką, przypominającym konsystencją kaszę. Brawurowych i niebezpiecznych już polowań okoniowych na ostatnim jeziorowym lodzie nie polecam, choć – o czym wszyscy wiemy – potrafią być one niezwykle obfite, bo garbusy biorą jak wściekłe; na błystkę, na morymyszkę, na czerwonego robaka podanego metodą spławikową, nie mówiąc już o ochotkowym rarytasie. Jak już jednak wspomniano, zdrowy rozsądek nakazuje lodu w marcu unikać jak ognia, chyba że trafi się jakaś zima stulecia i akweny faktycznie skute będą jeszcze solidnie.

Nad rzeki bracia wędkarze, nad rzeki! Tam już, wbrew pozorom, dzieje się sporo ciekawego. Mamy szansę na klenia, płoć, miętusa, krąpia, a i karaś, choć niby ciepłolubny, też się może na czerwonego robaka połakomić. Szanse rosną w pogodne, słoneczne dni na leniwych rozlewiskach i w ustronnych zatoczkach, gdzie woda ma wyższą temperaturę niż w głównym nurcie. Przedwiosenna ryba zdecydowanie ponad inne przedkłada przynęty zwierzęce: białe i czerwone robaki, rosówki, larwy ochotek, kawałki wątroby zwierzęcej, wołowiny, albo, jak na przykład miętus – filet z ryby.

Prawdą jest, że marcowe brania będą delikatne i leniwe i dlatego powinniśmy wyekwipować się w równie finezyjny sprzęt. Żadnych toporności. Cienka żyłka, czułe spławiki, małe haczyki i, jak wspomniano, jedzonko mięsne podane na samo dno lub wiszące tuż nad nim. Ryby o tej porze myszkują blisko dna, nie ma jeszcze owadów, one dobrze o tym wiedzą i nie wychylają nosa nad powierzchnię wody. W marcu ryb na łowiskach nie widać, nie spławiają, nie kreślą kółek, nie pluskają; szukają pokarmu przy samym dnie. Jeśli lody z rzek spłyną wcześniej lub jeśli ich w ogóle nie będzie, a marzec zdarzy się ciepły, to pod koniec miesiąca można natrafić na fantastyczne zjawisko wędrówki „białej ryby” w górę rzeki. Mnie się poszczęściło kilka razy ucelować w taki 2-3-dniowy płociowo-krąpikowy eksodus na Bugu. Proszę mi wierzyć – ma się wówczas przekonanie, że ryb w rzece jest więcej niż wody. Ale nawet idylla trzyfazowa: rzut, branie, ryba może się po jakimś czasie znudzić. Na wszelki wypadek przypominam, że, poza krąpiem. obowiązują ściśle określone limity połowów.

Krąpik
(lekko wystraszony, bo bez limitu połowu)

 

Król drapieżników

Maj za pasem. Poziom adrenaliny u wędkarzy, jak co roku, zwyżkuje, zbliża się bowiem piękna pora szczupakowych łowów. Pierwszego maja kto żyw stanie nad wodą do pierwszych zmagań z walecznym drapieżnikiem naszych wód.

Na początek przypomnienie dwóch ważnych informacji, które mogły ujść uwadze moczykijów niezbyt uważnie śledzących literaturę przedmiotu. Dobra skróceniu uległ okres ochronny szczupaka i obecnie trwa on tylko dwa miesiące (marzec-kwiecień). Długie lata karencja trwała aż cztery miesiące (styczeń-kwiecień), co uniemożliwiało zimowe połowy tej ryby i spotykało  się z protestami wędkarzy. Druga dobra (raczej tylko dla zębaczy): obowiązuje zwiększony do 45 centymetrów wymiar ochronny, o czym warto pamiętać przy spotkaniu ze strażnikiem przyrody lub kontrolerem rybackim.

Najpopularniejszą metodą połowu w dalszym ciągu pozostaje spinning. Nie będę polecał konkretnych  marek i rodzajów kija, kołowrotka i żyłki. Wszystko zależy od zasobności naszych portfeli i konkretnych warunków połowu. Dzisiaj kupić można u nas wszystko. Zdaje mi się zresztą, że o sukcesie w nie mniejszym stopniu niż sprzęt decyduje technika spinningowania i znajomość zwyczajów szczupaka. Na wiosnę tego drapieżnika spodziewać się możemy w każdym dosłownie miejscu. Ja łowiłem je nawet na najzwyklejszej łące zalanej wodą z pobliskiego rowu melioracyjnego i w rozlewiskach przy rzekach, gdzie latem przechodzi się suchą nogą.

Wiosenny szczupak to włóczykij i powsinoga. Chętnie wędruje ze zbiorników większych do rowów, kanałów i sadzawek w poszukiwaniu dogodnych miejsc na tarło i tam już zostaje. Po kwietniowych godach jest głodny i chętnie atakuje sztuczne przynęty (jest ich w sklepach bez liku), ale szukać go należy raczej w płytszych warstwach nagrzanej wody, gdzie gromadzi się drobnica. Majowy szczupak, często osłabiony po tarle, łatwiej da się złowić, jeśli przynętę prowadzić będziemy wolno, osadzając ją często na dnie i delikatnie podrywając.

Owo osłabienie ryby warto mieć na uwadze także przy połowie na żywca, który na wiosnę pobierany jest przez drapieżnika wolniej. Zdarza się, że spławik nieznośnie długo wykazuje oznaki brania  i nie chce się zdecydowanie zatopić. Odwracanie rybki w paszczy szczupaka i łykanie jej „głową do przodu” trwa dłużej niż w letnie dni. Dlatego z zacinaniem nie należy się spieszyć, chyba że uzbroiliśmy żywca za grzbiet.

Szczupaki polują zazwyczaj z zasadzki, skrywając się w kępach roślinności wodnej, lubią przebywać przy rozmaitego rodzaju budowlach wodnych – pomostach, palach, w konarach zatopionych drzew, przy rzeczkach i kanałach z wpływających do większych zbiorników, na stokach podwodnych i pograniczu spokojnej i płynącej wody. Tam właśnie należy ich szukać na wiosnę.

Pamiętajmy o nowym, wyższym wymiarze ochronnym. Majowe szczupakowe maluchy, które tak chętnie czepiają się przynęt powinny wrócić do wody i rosnąć, rosnąć, rosnąć…

Krąpik

 

Kleń nie leń

…tak mawiał mój sędziwy nauczyciel łowienia tej cwanej, płochliwej nadzwyczaj i ostrożnej rybki. Dziadka Anatola poznałem przeszło dwadzieścia lat temu nad Bugiem. Siedział na snopku żyta wśród wysokich traw na rzecznej skarpie, tylko czubek maciejówki było widać, i puszczał prawie pod same nogi prymitywną, jak mi się zdawało, przepływankę.

Dziś bym powiedział, że dziadkowy zestaw był nie tyle prymitywny, co genialnie prosty. Czterometrowy kij bambusowy z dorobioną szczytówką z jakiegoś tworzywa sztucznego, najzwyklejszy kołowrotek ze szpulą obrotową, ale cienką żyłką bez żadnego obciążenia, zamiast spławika patyczek wyschniętej trzciny.

Przykucnąłem obok i już po chwili wiedziałem, że dziadek łowi „klonki” i że jak będę cicho to może ich jeszcze kilka dzisiaj „dostanie”. Na haczyk nakładał „co popadnie”. – Klonek panie, to jak prosiak, wszystko zeżre – komentował rybie upodobania pokarmowe. Tego akurat dnia „co popadnie” stanowiło kawałek bułki, pijawki i kilka wisienek, które to specjały nadziewał na haczyk w dowolnej kolejności. – Ogonek panie trzeba wyrwać, wyjąć pestkę, bo inaczej to się haczyk przy zacięciu po pestce obemknie – instruował.

Bułkę można kupić w GS-ie, z wisienkami sprawa też jest prosta, ale skąd pan bierze pijawki? – dręczyłem dziadka. Spojrzał  na mnie jak na wariata, podejrzewając jakiś podstęp albo kpinę, ale widać moje zdziwienie było autentyczne, bo wyjaśnił, że „se nałapał na sznurek”.

Z tymi pijawkami było tak, że dziadek po drodze zatrzymał się przy małym bagienku, dowiązał do sznurka kawałek jelita drobiowego, wrzucił do sadzawki i czekał tyle „co zakurzyć” i już miał kapitalną przynętę.

Kleń jest wszystkożerny. Lubi wody o szybkim nurcie i żwirowatym dnie. Chroni się w pobliżu gałęzi, korzeni, tam i jazów. Żeruje na różnych poziomach. Latem raczej pod powierzchnią, jesienią bliżej dna. Nie jest zbyt smaczny. Jego atrakcyjność polega głównie na tym, że można go łowić od wczesnej wiosny do późnej jesieni. No a przede wszystkim trzeba go bardzo ostrożnie podchodzić, ot cały urok polowania I jeszcze jedno – kleń jako ryba wszystkożerna daje wędkarzom ogromne pole do popisu jeśli chodzi o technikę połowu. Od klasycznej spławikówki, poprzez kulę wodną, metodę gruntową, przepływankę bez spławika, sztuczną muchę, spinningowanie (tylko małe obrotówki), a na żywcówce kończąc.

Jeśli będziemy ostrożni, jeśli zmontujemy delikatne zestawy, dopisze pogoda i zlokalizujemy klenie, to warto jeszcze pamiętać, że w ciągu doby możemy ich złowić nie więcej niż 10, a wymiar ochronny określono na 25 centymetrów.

Krąpik

Fazy bicia

Chodzi naturalnie o fazy „bicia”, czyli ataku szczupaka na rybkę, która jest ostatnim elementem zestawu żywcowego. Ta metoda, nieustannie zresztą doskonalona dzięki europejskim nowinkom sprzętowym, ma ciągle liczne grono zagorzałych zwolenników przedkładających ją ponad wszystkie inne sposoby połowu. Tradycjonaliści preferują klasyczną żywcówkę z pokaźnym, dobrze widocznym s pławikiem zwanym popularnie „bombą”.

Trzymanie żywcówki w ręku i czekanie na branie jest czynnością absolutnie zbędną. Głównie dlatego, że taka wędka swoje waży, a poza tym przy tej metodzie połowu nie ma potrzeby popisywania się refleksem zacięcia, wymaganym np. przy polowaniu na płocie. Szczupakowi należy dać czas na posiłek. No i trzeba widzieć oczyma duszy wszystkie fazy tego jedzenia. Pierwszą jest atak na żywca. „Bomba” tonie wówczas na moment pod wodą albo „ślizga” się po powierzchni. Faza druga, której czas trwania zależy od wielkości żywca i rozmiarów drapieżnika, polega na odwracaniu ofiary w paszczy i układaniu jej ogonem w kierunku przełyku. Spławik zazwyczaj trzęsie się wówczas lub drga. Gołym okiem widać, że nie jest to naturalne prowadzenie przez żywczyka. No i wreszcie faza trzecia, gdy szczupak po połknięciu ofiary odpływa do swojej kryjówki. „Bomba” zanurza się pod wodę, bywa, że jest ciągnięta tuż pod powierzchnią, albo wręcz holowana po wodzie. Reguły nie ma. Zachowanie się spławika zależy bowiem od głębokości akwenu, od tego czy zbiornik jest porośnięty podwodną roślinnością, od gruntu jaki ustawiliśmy na wędce, obciążenia, wyporności spławika…

Żywcówka wymaga uwagi i cierpliwości. Zacinać powinniśmy dopiero w trzeciej fazie brania, gdy hol jest wyraźny. Jeśli zrobimy to wcześniej, to po prostu wyrwiemy szczupakowi danie z ust, jeśli można tak powiedzieć. W jesiennej porze, gdy zębacze żerują najintensywniej i są w najlepszej formie, trzy wspomniane fazy trwają kilkadziesiąt sekund. Ale na początku sezonu, osłabione tarłem potrafią „męczyć” żywca i kilka minut. Warto o tym pamiętać.

Sprzęt. Solidny kij (lepiej trochę za długi niż trochę za krótki), mocny zestaw: żyłka 0,25-0,30, dobrej jakości kołowrotek, długi przypon wolframowy, ostra kotwica lub pojedynczy hak, pewna agrafka i krętlik, właściwie wyważona i dobrze widoczna „bomba”. No i żywce. Najpraktyczniejsze są karasie. Nadzwyczaj żywotne – ładnie i długo pracują. W dużej beczce możemy je przechować na działce lub w piwnicy nawet przez cały sezon.

Krąpik

 

Koniec wędkarstwa wypoczynkowego

Podobno Polski Związek Wędkarski był najliczniejszą organizacją w Polsce. Mówiono swego czasu o milionie ludzi uprawiających tę sportowo-rekreacyjną profesję. Nie wiem tylko, jakim sposobem wielkość populacji wyliczono. Czy podstawą była liczba ludzi płacących składki wędkarskie, czy może rachowano szacunkowo, czyli na oko?

Na zdrowy rozum do braci wędkarskiej zaliczyć można, jak sądzę, jedynie tych, którzy łowią legalnie, przestrzegając Regulaminu Sportowego Połowu Ryb. Cała reszta spinningujących, spławikujących, wpatrzonych w drgające szczytówki, mormyszkujących i innych podlodowców, to niestety kłusownicy, choć wielu spośród nich kiedyś należało do PZW i łowiło legalnie. Dzisiaj nie płacą, bo – twierdzą – składki są zbyt drogie, ale praktykowania nie porzucili. Czują się w miarę bezpiecznie ponieważ, poza nielicznymi akwenami, wody pilnowane są marnie i sporadycznie.

Odnoszę także wrażenie, iż generalnie wędkarstwo (to legalne) przestaje być masowym sposobem spędzania czasu wolnego. Powodem, jak mi się wydaje, jest komercjalizacja. Zniechęca młodego adepta jakakolwiek wizyta w sklepie i lektura czasopism branżowych. Nastaje czas elitarności i wąskiej specjalizacji. Nie ma już praktycznie sklepów z tanim, średniej klasy sprzętem dla początkujących. Kupujesz kilka haczyków, spławik, śruciny ołowiane, dwie wolframowe przypony, krążek żyłki, wszystko mieści się w miniaturowej torebeczce, a zostawiasz kasie kilkadziesiąt złotych. Ceny w sam raz dla licealisty, prawda?

Literatura przedmiotu też nie nastraja optymistycznie. Proponują ci bowiem biura turystyczne łowienie karpi w Balatonie, łososi w Norwegii, marlinów gdzieś tam. Za jedyne 10, 20, 30 tysięcy złotych. Rano jesteś w Warszawie lub w Gdańsku, a wieczorem zasadzasz się na suma w hiszpańskiej rzece. Naturalnie ze sprzętem równowartym najnowszego modelu Seata Toledo, żeby już przeliczać koszty całościowe eskapady na wytwory materialne tego pięknego kraju. Kolorowe pisma prześcigają się w reklamowaniu supersprzętu, na który cię naturalnie nie stać. Czysta frustracja.

Odchodzi w niebyt, umiera, tak można wnioskować na podstawie magazynów wędkarskich, czas zwyczajnego moczykija, kiedy chce się  nad wodą najnormalniej odprężyć po tygodniowym wyścigu. Być dziś wędkarzem uniwersalnym, to wręcz dyshonor. Należy być karpiarzem, sumiarzem, liniarzem, węgorzowcem z odpowiednim, ma się rozumieć, czyli drogim, specjalistycznym oprzyrządowaniem. Trzeba poświęcić miesiąc urlopu i wrócić z gigantem, potworem, olbrzymem… Wąska specjalizacja, jak w medycynie.

Wędkarstwo stało się biznesem, ogromnym przemysłem nastawionym na robienie dużej forsy. Smuci ten ciąg komercyjny, elitarność i gonienie za szmalem. Może to nieunikniony znak czasu? A mnie jest żal wędkarstwa spontanicznego, wypoczynkowego i masowego.

Krąpik

 

Brzydki olbrzym

Mowa naturalnie o największej rybie naszych rzek – sumie (Silurus glanis). Tylko niech nikt nie mówi, że to piękny twór przyrody – obrzydliwe, nalane cielsko w brudne plamy, sześć długich wąsów i te nieznośne, malutkie, kaprawe oczka. Mój pierwszy sum były jeszcze obrzydliwszy. Złowiłem go w nocy. Jak na suma, to był narybek: niewiele ponad 3 kilogramy. Wprowadziłem trzęsącymi się rękami pionierską rybkę tego gatunku do podbieraka i jąłem ją wyhaczać przy ognisku. Myślałem, że zemdleję: na płaskiej głowie sumka wił się cały kłąb pijawek mocno wczepionych w czaszkę. Dla czternastolatka było to spore przeżycie. I uraz pozostał.

Od tamtej pory chodzę na sumy za dnia. Ciągle w to samo miejsce. Nad Bug, na odcinek, gdzie rzeka ostro zakręca i który to zakręt próbowano niegdyś ochronić przed ustawicznym podmywaniem poprzez cztery tzw. główki. Powodzie rozmyły te konstrukcje, zostały tylko ich fundamenty w postaci olbrzymich kamieni. Woda wybiła między ostrogami głębokie doły i osadziła na ich dnie konary drzew: utrapienie dla wędkarzy, raj dla sumów. Olbrzymich sumów. Łowienie, niestety, przypomina loterię. Nawet jeśli masz dobry sprzęt, multiplikator z dwustu metrami pięćdziesiątki, solidny, ale sprężysty kij, to nigdy nie możesz być pewnym wygranej. Brania trafiają się zazwyczaj na granicy spokojniejszej wody między rozmytymi główkami i nurty (jakieś 25-30 metrów od brzegu), ale pod samym brzegiem leżą owe nieszczęsne zatopione drzewa. A sumisko mądre, wie gdzie szukać ratunku i przeważnie,  jeśliś go wcześniej nie umęczył dostatecznie w toni, ładuje się w chaszcze i po ptakach. Czasami w takiej sytuacji pomaga pukanie w kij i sum wychodzi z ukrycia. Częściej jednak siadają nerwy wędkarza, zaczyna się mocowanie, wyszarpywanie i kończy się zerwaniem zestawu.

To nieprawda, że najlepszą porą połowu jest noc. Ja najwięcej brań miałem o zachodzie słońca na przełomie lipca i sierpnia (także w maju, jeśli ciepły). Idealny jest czas przed samą burzą (podobno grzmoty wywołują z ukryć). Z powodzeniem można je także łowić w samo południe. Doskonale biorą np. na pęczek rosówek, żabę, martwą rybę, jelita drobiowe. Niedoceniony, choć bardzo skuteczny, jest spinning (duże wahadłowki). Tam, gdzie ja łowię, ze względu na trudne warunki (duży uciąg wody i jej turbulencje), jedyną sensowną metodą jest gruntówka z tak ciężkim ołowiem dennym, jaki zdolny jest powstrzymać zestaw przed spłynięciem. Hak pojedynczy (nr 5/0 do 10/0), najwyższej jakości karabińczyki. Sygnalizatorem może być tradycyjny dzwonek albo obserwacja szczytówki. No i lepiej mieć zawsze kij w zasięgu ręki, bo może odpłynąć wraz z sumem.

Krąpik

 

O płaceniu frycowego

Tytuł mógłby też brzmieć: „Spiesz się powoli”. Dzisiaj będzie bowiem o głupocie, niefrasobliwości i pośpiechu, które prowadzą do smętnych wspomnień o utraconych taaakich rybach i drogich sztucznych przynętach. Należałem, bo już się z tej choroby wyleczyłem, do populacji nieznośnych raptusów: wędki w garść i jak najszybciej nad wodę, bo szkoda każdej minuty! I płaciłem frycowe przez parę lat – beznadziejnie głupio traciłem ryby wskutek ewidentnego niedbalstwa.

I gdy tak sobie wyświetlam w głowie film o własnych wędkarskich porażkach, zwłaszcza podczas spinningowania, układa się długa lista grzechów ciężkich.

Przestroga pierwsza, czyli rdza twoim wrogiem numer jeden. Dzisiaj to już może nie jest taki problem jak niegdyś, bo karabińczyki, agrafki, przelotki i kabłąki kołowrotków wykonywane są z dobrych, nierdzewnych stopów, ale zdarzają się też zwykłe druciakowe produkcje. Trzeba te elementy ekwipunku po zimowej przerwie w łowieniu dokładnie przejrzeć, bo rdza na nich zgromadzona działa na żyłkę niczym brzeszczot. Proponuję prosty eksperyment: obejrzyjcie pod lupą nową żyłkę i taką przepuszczoną kilka razy przez zardzewiałe przelotki – jest kosmata jak pasemko owczej wełny, pęknie w najmniej oczekiwanym momencie, na przykład podczas zacinania. Z kotwicami sztucznych przynęt jest podobnie: rdza potrafi ograniczyć ich ostrość lub wręcz jej pozbawić. Nie będę się rozwodził nad zdroworozsądkowym dobraniem grubości żyłki do charakteru spinningowania i ciężaru przynęty. W każdym razie nie kombinujcie tak, jak ja za młodu: Algę nr 3 doczepiłem do żyłki 0,17 z nadzieją, że daleko poleci. Owszem latała faktycznie daleko, tak daleko, że musiałem ją hamować opuszczeniem kabłąka kołowrotka. Po kilku rzutach kończyło się zawsze tak samo – zerwanie żyłki i utrata blachy.

Przestroga druga, czyli holuj z głową. Straciłem wiele szczupaków nim pojąłem, że temu diablikowi nie można ni na sekundę dać luzu na żyłce, trzeba go czuć na kiju przez cały czas. I broń Boże nie pozwolić mu wyjść na powierzchnię, bo postawi „świecę” i będzie koniec zabawy. Szczupaka holować można dość ostro, bo pysk ma twardy, ale z okoniem to już inna polka. Ten wargi ma kruche i należy się z nim obchodzić nadzwyczaj delikatnie.

Przestroga trzecia, czyli podbieraj, a nie zagarniaj. Nie spiesz się człowieku. Nie próbuj na siłę wpychać do podbieraka silnej jeszcze i dziarskiej ryby i nie rób tego, com ja pacholęciem będąc wyczyniał, że kij i żyłka układały się w linię prostą. Kij trzymaj pionowo w prawej ręce, podbierak schowaj pod wodę, spokojnie naprowadź nad niego zdobycz, będzie dobrze. Uczył mnie stary wędkarz: podbierak służy do podbierania, a nie do zagarniania.

Krąpik

 

*        *        *

Rok 1999

Ludwiku – do rondla!

Raczej do patelni, chociaż nie tylko. Dzisiaj będzie trochę nietypowy odcinek, bo o spławikach, żyłkach i braniach ani mru, mru, choć tak naprawdę daleko od sedna sprawy nie odskoczymy.

Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak dzieło zaczyna, tylko jak je kończy. Zakładamy zatem optymistycznie, że panowie wędkarze podczas tegorocznych urlopów łowić będą pełne siatki ryb (mężczyzna zaczyna). Po powrocie z łowiska sprawnie rybki skrobie i patroszy (mężczyzna przedłuża grę). I oto dochodzimy do etapu trzeciego, któremu w 99 proc.przypadków brakuje logicznego zakończenia, czyli przetworzenia rybiego mięska na potrawę. Bo zazwyczaj podsuwamy pod żoniny nos miskę z oczyszczonym białkiem i głosem zwycięzcy nakazujemy – „Smaż kobieto!”. Sami zaś walimy się na leżak rozpamiętując sukces. Panowie! Doprowadźmy choć raz sprawę do końca. Niech sobie kobiecina poleży tę godzinkę w przyczepie kempingowej lub pod namiotem, niech ją ze snu obudzi aromat smażonej rybki.

To jest sprawdzony sposób na owijanie najbardziej krnąbrnych kobiet wokół palca, przynajmniej do końca urlopu. Nie będę naturalnie instruował, jak rybki usmażyć, bo to czynność prosta jak drut. Powiem tylko, że najlepiej na oleju roślinnym, a dobra zasada mówi, że zaczynać trzeba na ogniu dużym a kończyć na małym. I jeszcze jedna wskazówka praktyczna: jeśli ktoś nie lubi jeść rybek popękanych i takich trochę rozwalających się (tak dzieje się np. z małymi i średnimi rybami białymi smażonymi tuż po złowieniu), to z ich przyrządzeniem trzeba poczekać 2-3 godziny.

Jeśli dość już mamy smażonki, a szczęście wędkarskie cały czas nam dopisuje, to dobrym wyjściem jest takie obsmażone fileciki schować do słoika i zalać przegotowaną zalewą octową (3 części wody, 1 część octu, 3 liście laurowe pieprz w ziarnkach, ziele angielskie, cukier do smaku), słoik zakręcić i zostawić w chłodzie na jedną dobę. Naturalnie nie jestem w stanie opisać pożytków płynących z tego rodzaju zagrychy na wypadek nocnej zasiadki przy ognisku ze znajomymi z sąsiedniego wigwamu.

Ryby smażone w occie zamknięte w hermetycznych twistach możemy przywieźć z urlopu do domu i jeszcze długo przechowywać w lodówce. Ten towar się tak łatwo nie psuje.

Są też inne sposoby przetworzenia i dłuższego przechowywania ryb nawet w dość prymitywnych warunkach biwakowych, czyli bez lodówki. O tym jednak w sierpniowym odcinku.

Krapik

 

Dymarka na biwaku

Obiecałem przed miesiącem, że powrócę do wędkarskich zagadnień kulinarnych w wersji wakacyjnej. Pisałem poprzednio o nieskomplikowanych sposobach (dla mężczyzn) przyrządzania mięska (smażenie i marynowanie). Ale smakowite są również ryby wędzone. Nie tylko, co sam wypraktykowałem, węgorze. O nie zresztą na jeziorach coraz trudniej za sprawą barbarzyństwa kłusowników.

Uwędzić można praktycznie wszystko, co w wodzie pływa. Doskonała jest tzw. biała ryba – zwłaszcza leszcz, ale i płoć także, smaczny, choć szybko wysychający i twardniejący – okoń i szczupak. I dlatego drapieżniki, o których wspomniałem, jeść należy natychmiast po uwędzeniu, jeszcze gorące.

Na wielu biwakach i polach namiotowych, nie mówiąc już o ośrodkach wypoczynkowych, są stacjonarne, murowane wędzarnie. Ale takie urządzenie możemy bez większego problemu zbudować sami. Razem z moim wieloletnim kompanem wędkarskich wypraw na Mazury wznosiliśmy każdego roku na polu biwakowym coś w rodzaju dymarki.

Najpierw robiliśmy szkielet konstrukcji z gałęzi olszowych, a potem oblepialiśmy to „zbrojenie” gliną i lekko wypalali. Z boku dostawialiśmy metrowej długości kanał paleniskowy, zaś u szczytu naszej dymarki z drutów robiliśmy rodzaj siatki do układania ryb przeznaczonych do wędzenia. Ale zanim to nastąpiło sprawione ryby należało potrzymać w solance około pół godziny, a jeśli były to filety z grubszych sztuk, to i dłużej.

A potem już tylko wędzić. Obowiązkowo drewnem drzew liściastych – olszą, brzozą, dębem, odrobiną jałowca na na sam koniec. Zaczynać sporą dawką ciepła, a następnie „kisić” w zimnym dymie około dwóch godzin. Jeść najlepiej na gorąco. I jeszcze jedna metoda na dłuższe przechowanie świeżych ryb, gdy przebywając pod namiotem nie mamy turystycznej lodówki na gaz. W emaliowanym garnku układać odfiletowane i osuszone ściereczką warstwy ryb przekładając je świeżymi, młodymi pokrzywami. Taki garnek dobrze jest ulokować w półmetrowej głębokości, zacienionym dołku wykopanym w wilgotnej ziemi. Pokrzywy znakomicie konserwują nasz połów i rybki dają się tym sposobem przetrzymać w stanie świeżości nawet przez trzy doby. No i oczywiście trzeba garczek szczelnie owinąć gazą, żeby się tam nie dostały muchy, w przeciwnym bowiem razie założymy, o czym doskonale wiedzą wędkarze, hodowlę białych robaków. Bakteriobójcze działanie można też wzmocnić wrzucając do garnka pokrojone w plasterki ząbki czosnku, ale trzeba się liczyć z tym, że specyficznego aromatu przy dalszej obróbce już się nie pozbędziemy.

Krąpik

 

O (nie)dobrych obyczajach

Tym razem nie będzie mowy o etyce wędkarskiej, której ramy jasno i klarownie wytycza regulamin sportowego połowu ryb. Wystarczy znać i przestrzegać jego postanowień (co, kiedy, ile, jakiej wielkości i czym łowić), by nie obawiać się ksywy „mięsiarz” lub „kłusownik”.

Mnie chodzi o zwykłe międzywędkarskie kontakty nad wodą. Obyczaje dołują z roku na rok i lecą (za przeproszeniem ryb) na pysk. Siedzisz sobie człowieku za ciemaka jeszcze cichutko z nadzieją na pięknego lina. Jak trusia siedzisz skulony w sitowiach, cichutko stąpasz na paluszkach, bo rybki jak diabli nie lubią tąpnięć. W mroku, wśród grążelowych liści, wypatrujesz antenek spławików. Jeden zaczyna się obiecująco kiwać, lin „obwąchuje” rosóweczkę. Adrenalina skacze ci gwałtownie do gardła, dłoń powoli kładziesz na rękojeści wędki, rozmyślając rozpaczliwie, czy aby nie zapomniałeś właściwie wyregulować hamulec kołowrotka. Kątem oka filujesz na podbierak, czy aby jest w zasięgu ręki…

A dalej bywa już normalnie. Podjeżdża jakiś bandyta piętnastoletnim FSO-125 pod same twoje plecy. Daje ostro reflektorami po wodzie, przegazowuje ze trzy razy rozlatujący się motor i gasi go w końcu. Wyłazi bandyta z tej kupy złomu i wali drzwiami po raz pierwszy. Wszystko co żywe w jeziorku podskakuje do góry. Wita się z tobą zbrodniarz wylewnie, rycząc na całą okolice: „No jak tam, panie kolego, skubie coś dzisiaj?” – Nie skubie – informuję. – „A to się jeszcze zobaczy” – kontruje bandyta przybrzeżny i wali drzwiami kaszlaka po raz drugi, bo mu się zachciało palić, a papierosy zostawił w środku. Potem tłucze jeszcze ze dwa razy pokrywą bagażnika, z którego wyciąga klarnety i kolejny raz drzwiami, bo zapomniał opuścić szybę, by móc słuchać swojej ulubionej muzyczki. On bez disco łowić po prostu nie może.

Zbrodniarz, nie pytając o zgodę, rozwinie cztery swoje wędki pod twoim nosem, z boku ciśnie jedną żywcówkę i jeszcze będzie dorabia! spinningiem. Bo on przyjechał po mięso, relaksował zaś się będzie w domu przed telewizorem. Wywlecze w końcu taki zbój „na blachę” dwa szczupaczki wielkości bałtyckich śledzi, klamotnie jeszcze drzwiami oraz bagażnikiem dwa razy i odjedzie z szyderczym komentarzem: „Coś panu, panie kolego, te liny nie biorą”. To nie koniec pięknego poranka. Za chwilę może przybyć na łączkę szaleniec na motorynce. Też trąci cię prawie kołem w plecy, też zaryczy niczym ranione zwierzę…

Aż się chce wykopać prywatną sadzawkę, zarybić ją, ogrodzić drutem kolczastym i wreszcie spokojnie połowić.

Krąpik

 

Trolling dla troli

Od ponad dwóch lat można w Polsce łowić ryby metodą trollingu. Zalegalizowano sposób, według mnie i w opinii ogromnej rzeszy wędkarzy, barbarzyński, tępiony słusznie przez lata jako pospolite kłusownictwo, bo faktycznie jest usankcjonowanym kłusownictwem.  Mniej obeznanych w temacie poinformuję tylko, że ów trolling, to po prostu „dorożka”, czyli ciągnięcie przynęty (sztucznej bądź naturalnej) za łódką.

Moja prywatna teoria na temat prawnego uznania trollingu jako metody połowu brzmi spiskowo. PZW zalegalizował tę metodę pod naporem producentów sprzętu pływającego i wytwórców silników. Wyniki zbója – trollingowca zależą bowiem wprost proporcjonalnie od jakości jego środka lokomocji. Im więcej kilometrów wody przetrałuje. tym bardziej napchnie siatę rybami.

Metoda, jak już wspomniałem, jest legalna od prawie dwóch lat, ale trole mnożą się na naszych wodach niczym australijskie króliki, stając się prawdziwą zmorą na dużych jeziorach i utrapieniem dla innych wędkarzy. Doświadczyłem w ubiegłym roku uroków sąsiedztwa z trolami podczas jesiennego polowania na okonie. My, czyli grupa zwykłych spinningistów ścigaliśmy na łodziach przemieszczającą się ławicę garbusów, a banda troli z rykiem silników swoich szpanerskich łodzi czesała we wszystkich kierunkach okoniową toń, śmigając miedzy nami i ocierając się prawie o burty naszych łódek. Bez jakichkolwiek skrupułów, bez zapytania choćby czy mogą wejść na łowisko, które już przecież było zajęte. Ich nie obowiązują odległości między wędkującymi ustanowione regulaminem. Oni tworzą własne, rozbójnicze prawo.

Ja już nie wspomnę epitetów, jakimi częstowali troli spokojni spławikowcy przybrzeżni zasadzający się w trzcinkach na rybki spokojnego żeru. Nęci taki wczasowicz łowisko przez kilka dni, zachęcając płocie i leszcze do brania, a potem taki trol z warkotem przetrałuje to miejsce dwa lub trzy razy i jest po ptakach, a raczej po rybach.

Trole się usprawiedliwiają, że metoda jest etyczna, bo „kontaktowa”, że niby trzymają przecież wędki w rękach, więc jest podobnie jak podczas spinningowania, tyle, że zamiast używania kołowrotka, przynęta jest holowana za łódką. Oszustwo – proszę Państwa! 90 procent troli ustawia wędki w podpórkach i zajmuje się prowadzeniem łodzi. Robi się więc, nazwijmy rzecz po imieniu, zwykła samołówka, ta zaś metoda nie ma nic wspólnego ze sportowym połowem ryb i powinna być jak najszybciej zabroniona. W przeciwnym razie za lat kilkadziesiąt, a może wcześniej, okonie, szczupaki i inne drapieżniki oglądać będziemy przez szybę w zoologicznym akwarium.

Krąpik

 

Szpan nadbrzeżny

Myśl, że wędkowanie powinno się uprawiać na tzw. zdrowy chłopski rozum (ZChR) wyrażałem na tych łaniach już wielokrotnie. Na ZChr, czyli logicznie, racjonalnie, przy zastosowaniu podstawowej, elementarnej choćby znajomości ichtiologii, rybich zwyczajów, wód, jednym słowem przyrody. Ta część wędkarskiego fachu jest według mnie najważniejsza. O wiele bardziej istotna niż wszelkie techniczne wynalazki i nowe. rewelacyjne pono metody połowu. Bezmyślną pogoń za nowościami, a zwłaszcza bezrozumne praktykowanie owych nowinek wszędzie, w każdych warunkach i okolicznościach traktuję jako przejaw najwyższej arogancji wobec praw przyrody i skłonność do szpanu.

Mój kolega z WSO, z którym każdego roku dwa tygodnie przeznaczamy na wspólne wędkowanie, stara się mnie za każdym razem zaskakiwać swoimi nabytkami. Zdziwko, nie powiem, łapie mnie każdorazowo, głównie jednak na etapie przeglądu sprzętu kolegi, bo mój domowy budżet takich inwestycji by nie wytrzymał. Ale już w praktyce, tak się przynajmniej do tej pory działo, technika mojego przyjaciela raczej zawodziła.

Kilka lat temu na przykład całkowitą plajtą zakończyły się połowy z zastosowaniem elektronicznego czujnika brań. Wiało od rana dość mocno, no więc uruchomiłem swój ZChR i powiadam: „Szykujemy klasyczne, lekko przeciążone zestawy i spróbujemy leszczy”. A on się tylko ironicznie uśmiechnął i montuje czujnik. No i piszczał ten aparacik bezustannie przy każdym bujnięciu łódki. Ja „starą” metodą kilka łopatek wyjąłem, mój przyjaciel – zero!

W zeszłym roku oszałamiał mnie dziewięciometrową tyką wyczynową ze skróconym zestawem. To ja znowu swoje: „Jesteś na «moim» terenie, na «moim» jeziorku, które znam jak własną kieszeń. Lina i karasia podnęciłem – siedzi w grążelach trzy metry od brzegu. Twój skrócony zestaw na nic się w tych warunkach nie przyda”. Nie dał się przekonać. Siedzieliśmy na cypelku zanurzeni po szyję w tatarakach. Cypelek wąziutki, dwumetrowej szerokości za nim rów melioracyjny. Ja z lekkimi spławikówkami po dwóch minutach już łowiłem i nim kompan wyprawy zdążył rozłożyć swoją tykę, ja już miałem dwa przyzwoite karasie. Bo potem to już było po łowieniu. Kolega szamotał się w tatarakach okrutnie, hałasował, co i raz po pustym zacięciu podczas składania monstrum jakiś segment z pluskiem spadał do melioracyjnego rowu. Liny i karasie odeszły naturalnie w siną dal.

W tym roku z kolei kolega od progu zakomunikował: „Tylko grunt! Żadnego spławika, koszyczek zanętowy. dziesięć deko ołowiu i dzwoneczek. Leszcz – pewny!” – obwieścił. Ja znowu po chłopsku na tę, tym razem znaną od lat metodę: „Dno jest grząskie, ciężarek wbije się w muł i w życiu nie zauważysz brania”. Na nic się oczywiście zdały moje sugestie, bo koleś niewzruszony pozostał niczym głaz – kolejna klęska!

Czekam z niepokojem kolejnego sezonu. Ciekawym ogromnie, czym mnie koleżka zadziwi tym razem?

Krąpik

 

*        *        *

Rok 2000

Alfabet brań

Nie słyszałem do tej pory, by ktoś pokusił się o opracowanie słownika terminów wędkarskich, a przecież w praktyce takowy istnieje. Nieuświadomiony często, ale mimowolnie, odruchowo wręcz praktykowany. Wystarczy, że znajdziemy się nad wodą, a usta same śpiewają pieśń nie do końca zrozumiałą dla laika.

Weźmy dla przykładu na ząb choćby jedną fundamentalną rybią czynność – branie. Cóż za bogactwo treści i finezyjnych związków z charakterem, temperamentem i zwyczajami wodnych stworków.

Absolutna studnia – ryba nie bierze w ogóle.

Atak – tylko w wydaniu drapieżnika (wyobrażacie sobie na przykład atak krąpika? – czysty śmiech).

Branie – właściwy przedmiot naszych rozważań.

Cykanie – robota drobiazgu wodnego – plotki, uklejki.

Dryf – odmiana brania na żywca, gdy np. szczupak wlecze spławik po powierzchni wody i nie topi go.

E – czeka na zagospodarowanie.

Fatalnie – klasyczna odpowiedź na rutynowe pytanie, czy bierze?

G…no bierze – mało eleganckie określenie całkowitego braku brań.

H – ja nie słyszałem.

Iii tam – to samo co pod „G”, tylko ładniej.

Jak nie walnie! – gwałtowne branie dużej ryby.

Klamotnięcie – może to być robota np. olbrzymiego suma.

Linowe branie – długotrwale, wystawiające wędkarza na poważną próbę nerwów.

Mizerne brania – nazwa mówi sama za siebie.

Murowanie – wziął duży okoń i chodzi przy dnie.

Ni cholery – już południe, a podbieraczek suchutki.

Odjazd – tylko w wydaniu karpia – tłuścioszka.

Pukanie – mała rybka wkurza wędkarza.

Pobicie – blacha, gumka lub żywiec w paszczy mięsojada.

Rąbnięcie – coś jak klamotnięcie i kij się natychmiast gnie.

Skubanie – mniej więcej to samo co pukanie.

Tarpanie – określenie właściwe przy łowieniu na przystawkę.

Uderzenie – domena szczupaka, sandacza, suma. bolenia, dużego garbusa.

Wykładanie  (spławika) – stary leszczowy numer.

Za Chiny Ludowe nie weźmie – autokomentarz po pięciu godzinach beznadziejnego wpatrywania się w spławik.

 

Krąpik

 

Pora łopaty (albo łopatek)

Mowa naturalnie o leszczu, pospolitej jeszcze na szczęście i pięknej rybie zasiedlającej większość naszych rzek i jezior. Wdzięczna to zdobycz, bo dość długo i dobrze żeruje (od początku lata do października), chociaż, wbrew pozorom, wcale nie taka łatwa, zwłaszcza te złocistomiedziane, „omszałe” okazy powyżej 2 kg. Klucze do sukcesu w zasadzie są dwa. Pierwszy polega na zlokalizowaniu miejsc przebywania leszczy. A lubią one głębokie zatoki rzeczne o spowolnionym prądzie, łagodne stoki podwodne w jeziorach, miejsca za uskokami dna, najlepiej porośnięte roślinnością. Upodobały sobie miękkie, muliste lub gliniaste podłoże. Tam, gdzie ubogo z pokarmem, a więc twardo (żwir, czysty piasek) nie ma go co szukać.

Potrafi żerować nawet na 15. metrach głębokości (głównie te medalowe okazy), mniejsze sztuki znajdziemy już w strefie litoralu, średnie w sublitoralu na kilku metrach. Swoją obecność często zdradzają spławianiem (to dobra podpowiedź, gdzie powinno się nęcić i czekać na branie) oraz bąbelkowaniem, a raczej pienieniem wody na powierzchni, co jest rezultatem specyficznego i właściwego temu gatunkowi sposobowi filtrowania mułu i wyszukiwania w nim smakowitych kąsków.

Drugi warunek powodzenia zawiera się w systematycznym, kilkudniowym nęceniu. Z przypadkowej, jednorazowej zasiadki możemy liczyć jedynie na przypadkową rybę. Na szczęście leszcz nie jest wybredny jeśli chodzi o upodobania pokarmowe. Prawie do wszystkiego da się przyzwyczaić. Znam wielu wytrawnych łowców leszczy i każdy ma swoją tajemną broń na tę rybę. Ale większość stosuje prostą zasadę: nęci ziemniakami, płatkami, pęczakiem, makaronem i łowi dokładnie na to samo. To zdecydowanie najtańszy sposób, o  wiele tańszy niż wabienie drogimi gotowymi zanętami wątpliwej często skuteczności. Ja od lat jako preferuję słodką kukurydzę z puszki. Zwykłą kukurydzę z dodatkami smużącymi i obciążeniem (najczęściej gliną), czasami zwiększam masę zanęty rozmoczonym suchym pieczywem gromadzonym pieczołowicie przez zimę.

Leszcz nie wymaga jakiejś specjalnej finezji sprzętowej. Zwykła odległościówka o nieco sztywniejszej niż na płocie akcji szczytowej. Żyłka główna 0,17 (to na wypadek podejścia karpia), przypon 0,12 lub jeszcze cieńsza plecionka, haczyk mieszczący 2-3 ziarenka kukurydzy. Kołowrotek ustawić tak, żeby „popuścił” przy zacinaniu.

Słowo o obciążeniu. Dobrze jeśli ostatnią śrucinę na przyponie zamocujemy nie dalej niż 10 cm od haczyka. To nam pozwoli widzieć owo modelowe branie leszczowe (wyłożenie, postawienie, przytopienie). Ale jeśli stosujemy tzw. miękkie przynęty nie ma sensu czekać na topienie spławika, tylko ciąć już przy jego wyłożeniu. I ostatnia propozycja: leszcz nocą (potrzebne będą świecące końcówki spławików – „knick-licht”). Próbowałem. Zaręczam, że między 23.00, a 2.00 leszcze nie chadzają spać.

Krąpik

*        *        *

Rok 2001

Pełzam, padam do nóżek, chylę czoła

Jakiś czas temu na tych łamach i w tym kąciku wygłosiłem wielce niefrasobliwą pochwałę, mało pochwałę – hymn pochwalny cienkim barytonikiem wręcz wyśpiewałem dla wędkowania amatorskiego, radosnego i uniwersalnego (Jedna wędeczka na wszystkie ryby. Chwyci okonek – brawo! Weźmie płoteczka – co za radość! Leszczyk wyłoży spławiczek – och i ach! Dewiza wędkarza uniwersalnego i pogodnego brzmi bowiem: jak ma wziąć, to weźmie na wszystko i na każdy zestaw!). Piałem naonczas nad urokami wschodu słońca, mgiełkami, poranną bryzą, co miało jakby sugerować, że w gruncie rzeczy nie o złowienie rybki chodzi, lecz pożyteczny ze zdrowotnego i estetycznego punktu widzenia kontakt z naturą. Wredne moje. choć nieco zamaskowane knowania wymierzone były (przyznaję to dzisiaj dobrowolnie i z uczuciem głębokiego zawstydzenia) w zawodowe, profesjonalne do krwi i bólu warstwy braci wędkarskiej. I oto dzisiaj na znak pokuty w ich (zawodowców) przytomności posypuję swój łebek sporą przygarścią popiołu.

Z frywolnego podejścia do śmiertelnie poważnej kwestii wędkowania wyleczyły mnie skutecznie w minionym sezonie karpie. Zadomowiły się i rozmnożyły w moim ulubionym jeziorku nad wyraz dobrze. Oj, dały ci mi one solidną lekcję pokory. Nauka szacunku była bezlitosna i bezpardonowa. Ze swoimi leszczowo-płotkowymi wędkami czułem się jak, nie przymierzając, nędzny, marny robak. Powiem krótko: jako nowicjusz i całkowity abnegat w połowie tego zacnego gatunku wodnych stworzeń dostałem ci ich w trakcie miesięcznego urlopu sztuk dwanaście! I jeśli na zakończenie poprzedniego zdanka postawiłem wykrzyknik, to tylko dlatego, by w kolejnym wykrzykników było trzy: straciłem zaś tłustych i miłych sercu cielątek dwadzieścia osiem!!!

Nie muszę naturalnie nikogo przekonywać, że prosty rachunek procentowej skuteczności łowienia nakazuje mi wystawić świadectwo ostatniego jełopy, duraka czystej wody, lub,  co się akurat zgadza z moim znakiem zodiadku, barana. Pełzając od ubiegłego roku na czworaczkach, chyląc się w pokłonach i zdejmując przy każdej okazji czapeczkę przed prawdziwymi zawodowcami – łowcami karpi, pragnę
niniejszym wyznać, iż nie mam nic na swoją obronę. Rozgrzeszenia nie mogą mi bowiem udzielić ani trudne warunki (90 proc. brań na granicy grążeli), ani poprzecierane żyłki, których w zadufaniu swoim nieobliczalnym nie wymieniłem, ani zardzewiałe przelotki działające niczym tarcze ścierne, ani nawet dotychczasowa, wyznawana przeze mnie, filozofia: jak coś się ma złapać, to się złapie – na wszystko i na każdy zestaw.

Wiadomo jest powszechnie, że chodzenie z nalepką jełopy uciążliwości sprawia niepomierne. Gorsze to niż ospa czarna, hiszpanka lub malaria razem wzięte. Kuruję się tedy z makabrycznej dolegliwości nieudacznika całą zimę. Leki w fachowym sklepie (literatura przedmiotu plus profesjonalna wędka) kosztowały kilkaset złotych. Przepitki z zawodowymi łapaczami cypryniusa też swoje piętno odciskają na budżecie. Niech odciskają, byle ten fatalny rezultat (12:28) już się latoś nie powtórzył. Niechby chociaż remisik…

Krąpik

 

 

Oglądaj żywca swego

Temat przyszedł mi do głowy po jesiennym, wcale, wcale udanym sezonie połowów na żywca. Bywa bowiem tak, że z góry nastawiamy się na konkretny rodzaj drapieżnika. Pod tym kątem przygotowujemy sprzęt, rodzaj i wielkość przynęt. Na słabo znanym akwenie wybór ten okazuje się często chybiony, a potwierdzić go może między innymi uważna obserwacja żywca, bo jego zachowanie i wygląd mogą wędkarzowi dać dużo do myślenia.

Żeby nie być gołosłownym: próbowałem w ostatnim jesiennym sezonie uporczywie złowić szczupaka na niewielkim jeziorku, bo mocno zawierzyłem podpowiedziom miejscowych moczykijów, że to jest wybitnie szczupakowa woda. I owszem: 6-8-centymetrowe karaski zbrojone za grzbiet sporą kotwiczką dość często były „pobijane”. Spławik znikał na krótko pod wodą, wypływał, potem trząsł się dziwacznie, ale zacięcia okazywały się puste. Czasami żywiec pozostawał na kotwicy, częściej jednak zrywał się przy energicznym zacięciu.

Widziałem, że karaska była tarmoszona: łuska zdarta po bokach, ale bez skaleczeń i śladów zębów. Aż wreszcie któreś z kolei branie zakończyło się pełnym zdziwienia sukcesem. Ale póki co, to „coś” mocno „murowało” i broniło się niezwykle dynamicznie. Garbus!!! Piękne, prawie trzy czwarte kilograma okonisko. Więc to takie buty?! Przezbroiłem natychmiast jedną wędkę na klasyczną okoniową żywcówkę z pojedynczym haczykiem i spławikiem antenowym. Najmniejsze, jakie miałem, 4-5-centymetrowe karaseczki czepiałem już nie za grzbiet, tylko pyszczek. I to jeziorko, gdzie się pochopnie zaprogramowałem na szczupaki, dało mi najmilejsze, jak do tej pory wspomnienie żywcowania okoniowego. Naturalnie gdybym te swoje tak często „pobijane” żywce uważniej oglądał, to pewnie w końcu dostrzegłbym ich skalpowanie z łuski, a nie charakterystyczne dla szczupaka kaleczenie żywca. A poza tym owo charakterystyczne w pierwszej fazie podbicie spławika przy braniu i jego późniejsze nerwowe drgania – okoniowa robota!

Po tych wszystkich szalbierstwach i dziwacznych pobiciach jestem dzisiaj odrobinę mądrzejszy i na jesienne połowy szczupaka zawsze zabieram dodatkową wędkę – okoniówkę i malutkie żywczyki. Nawet tam, gdzie dotychczas pewną zdobyczą bywały jedynie szczupaki. Głodne garbusy potrafią. oczywiście najczęściej bezskutecznie, skubać niewiarygodnie duże, jak na ich codzienne upodobania, przynęty żywe, denerwując przy tym okrutnie wędkarzy. Warto więc pamiętać o tej okoniowej priwyczce i mieć w odwodzie stosowną broń na głodnego garbuska.

Krąpik

 

Rozterki na początku lata

Każdego roku jest tak samo – przychodzi wiosna, zaraz po inauguracji sezonu kalendarzowe lato i głodny przygody wędkarz staje przed najtrudniejszym dylematem – co łowić? Jest problem, bo jest wybór. I to jaki wybór! Poza nielicznymi gatunkami, większość wodnych stworzeń dużych i małych zakończyło już prokreacyjne obowiązki i gania w odmętach bez opamiętania za dobrym jedzonkiem, by odrobić energetyczne straty.  Kuszą drapieżniki, bo u progu lata, gdy wynurza się dopiero wodna roślinność, jest wyjątkowa szansa złowienia dorodnego szczupaka, coraz żwawiej rusza się okoń polujący stadnie na odbywające tarło ukleje, w kolejce czeka już i sum, i sandacz. No i cała plejada roślinożerców spokojnego żeru, którą w ten czas najłatwiej zlokalizować w dostępnych jeszcze, bo dopiero porastających bujną latem roślinnością, płytszych zakolach i zatokach. Przy samym niemal brzegu „siedzi” dorodna płoć, karaś, lin, ciut głębiej leszcz i karp.

Co łowić? Na to pytanie najlepiej odpowiedzieć sobie jeszcze w domu, bo nad wodą szkoda tracić czas na szamotaninę z przemontowywaniem zestawów, gdy złośliwy sąsiad podpowie ci, że „Rusza się leszcz, a płoć jeszcze drętwa” lub na odwrót. Z mojego, najbardziej osobistego rachunku klęsk i prześwietnych victorii wynika, że najwdzięczniejszą i najpewniejszą zdobyczą o czerwcowym poranku bywa karaś srebrzysty (o złotym zmilczę, bo jak braci wędkarskiej wiadomo coraz go mniej w naszych wodach, choć przed laty był gatunkiem nad „japońcem” dominującym. A swoją drogą, cóż to za czasy, że srebrne góruje nad złotym).

Agituję za srebrzystym z kilku powodów. Najprzód z tej to przyczyny, że „japończyk” pozwala się łowcy wyspać (ja najskuteczniej poławiałem go między siódmą a dziewiątą rano). Po drugie: lubi. jak większość normalnych wędkarzy, ciepło. Po trzecie: nie ma owa rybka jakichś szczególnie wyrafinowanych potrzeb pokarmowych co do zawartości haczyka ani nie wymaga obfitego, długotrwałego nęcenia. Po czwarte: łatwo ją zlokalizować w płytkiej wodzie zarastającej powoli grążelami i moczarką kanadyjską. Po piąte: niewiele potraw jest w stanie konkurować z karasiem w śmietanie.  Mógłbym tak bez trudu dojechać do dziesiątego argumentu „za”. „Przeciw” i to całkiem drobnego kalibru jest tylko jeden – długie wędzisko i specyficzny sposób podawania zestawu, czyli delikatne opuszczanie go między grążelowe liście (o tradycyjnym zarzucaniu w tych warunkach mowy być nie może). Pamiętajmy jeszcze, by nie przesadzać z jak najbliższym haczyka obciążaniem przyponu, bo łowimy zazwyczaj na miękkim, mulistym dnie wyścielonym na dokładkę dywanikiem z moczarki kanadyjskiej. Chodzi o to, by przynęta delikatnie spoczęła na tym podłożu, a nie wbiła się weń. Nęcić punktowo i oszczędnie.

I jeszcze słówko co do osobliwego ponoć przyzwyczajenia karasi, to znaczy patologicznego wstrętu do sterczącej końcówki haczyka. Eksperymentowałem, a jakże. I coś faktycznie w tym jest, bo jeśli grot bywał dokładnie opatulony przynętą, to brań było więcej. Ten jednak kaprys można karasiowi wspaniałomyślnie wybaczyć.

Krąpik

 

Bierze!!!

Co kraj to obyczaj – powiada mądre przysłowie.

Z rybkami podobnie; każdy gatunek ma jakieś swoje właściwości i upodobania – środowiskowe, pokarmowe, pogodowe. Po wielu latach wędkowania można z całą pewnością na przykład powiedzieć, że nie ma ryb biorących identycznie (naturalnie mowa o różnych gatunkach).

Tylko adept rzemiosła, nowicjusz powie, że spławik kiwa się jednakowo, że coś puka czy trąca przynętę umieszczoną na końcu zestawu. Tymczasem ten kawałek balsy mówi prawie wszystko i prawie zawsze, niemal ze stuprocentową gwarancję zwiastuje nam zdobycz. Czytanie spławikowego zachowania, odszyfrowanie tego tańca jest w zasadzie jedynie kwestią wiedzy, doświadczenia i sumy godzin spędzonych nad wodą.

Brania leszcza, karasia, okonia, płoci czy lina, że wymienię tylko najczęściej poławiane w naszych wodach gatunki, różnią się diametralnie.

Leszcz robi koziołka. Koziołka robi oczywiście spławik. Owo charakterystyczne wyłożenie jest następstwem pobierania przez leszcza pokarmu z samego dna i odfiltrowywania mułu już w pozycji wyprostowanej – poziomej. Stąd to niepowtarzalne klapnięcie spławika na wodę i dobry moment na zacięcie.

Karaś wlecze spławik. Dopiero, gdy przegapimy branie i rybka nabierze nabierze rozpędu między grążelami, zdarza się zatopienie spławika. W pierwszej fazie jednak prawie zawsze można mówić o ciągnięciu spławika po powierzchni wody.

Lin, czyli dostojeństwo monarchy. Niektórzy twierdzą, że bierze podobnie jak karaś. Proszę Państwa! Różnica jest kolosalna. Karaś przy linie jest pachołkiem, giermkiem najwyżej. Lin królem! Ileż w jego braniu dostojeństwa, niespieszności, powagi. Ale jak już połknie kęs i ruszy, to z dystyngowanego władcy zamienia się w jednostajnie przyspieszającą lokomotywę. On zanim coś zje lubi długo smakować śniadanie, bawić się, stąd ten wielominutowy nieraz nudny ruch spławika: trochę w prawo w lewo, do przodu i kółeczko. Czekać cierpliwie na odjazd pociągu.

Okoń raptusiewicz. Zabawa nie leży w  jego naturze, bo to gwałtownik okrutny i żarłok. Prędki we wszystkim, o czym się przekonujemy uwalniając zdobycz z haczyka, który zazwyczaj tkwi głęboko w przełyku. Spławik albo od razu znika pod wodą, albo jest podbijany do góry (wariant ataku od dołu) i dopiero wtedy topiony.

Płoć, czyli kobieca zmienność. Jej branie też jest bardzo charakterystyczne, ale można mówić o kilku odmianach tego brania. Trochę inaczej będzie wyglądać, gdy zaserwujemy przynętę „z wody” (kilka puknięć i dość wyraźne zatopienie, przytopienie spławika), trochę zaś inaczej, gdy danie położymy „na gruncie” (może być powierzchniowy hol lub podobne do leszczowego wyłożenie spławika).

Szczupaka, krasnopiórę, miętusa, jazia, z wiadomych powodów krąpia, i kilka innych gatunków zostawić muszę na lepszą okazję.

Krąpik

 

Żywiec do lamusa?

Tocząca się od jakiegoś czasu na łamach prasy wędkarskiej dyskusja na temat ustawowego zakazu połowu metodą „na żywca” zawiera, według mnie, sporą dawkę hipokryzji i, nomen omen, żeruje na ichtiologicznej niewiedzy. Hasło naczelne jest, jak zwykle w takich razach, szczytne i wzruszające: zakażemy żywcowania, co przyczyni się do odbudowy pogłowia drapieżników, mocno dzisiaj przetrzebionych. I argument drugi – humanitarny: w dobrym świecie nie można kłuć małych rybek, a potem, gdy tę małą rybkę połknie większa – mięsożerna, wbijać grotu haka lub kotwicy w jej paszczę, bo to boli.

Uprzejmie przepraszam, ten sposób rozumowania prowadzić powinien niechybnie do wniosku, że należy zakazać wszelkiego wędkowania, bo w tym fachu ciurkiem coś się na haczyk nabija, by coś złowić. Przebijamy, przewlekamy, nawlekamy przynętę (bardzo często żywą), by zaciąć, czyli wbić w rybią wargę i złowić ją. Taka jest istota wędkowania!

Na całej rozmowie o „być, czy nie być” metody żywcowej mocno ciąży, jak mi się wydaje, fundamentalizm myślowy wszelkiej maści, pożal się Boże, obrońców przyrody i wszelkiego życia w ogóle. Sekty te, myślę o skrajnie patologicznych organizacjach, bronić będą do upadłego każdej roślinki, drzewka, wszelkiego  żyjątka, mimo tego, że nasz – morderców (wędkarzy) i ich żywot zależy wprost od tego, ile tych żywych organizmów zjemy, przetworzymy na odzież itp., itd.

Jestem przeciwny zakazowi żywcowania, bo przy tej metodzie połowu ryba ma tyle samo szans, co przy innej, bardziej rzekomo humanitarnej. Będę bronił żywcowania, bo to nie wędkarze trzebią ryby drapieżne. Winni są głównie truciciele wód, nierozważni, nastawieni jedynie na doraźny zysk właściciele wielu akwenów i rzesze barbarzyńskich kłusowników, spośród których wielu, niestety, legitymuje się kartami wędkarskimi. I co z tego, że „moje” niewielkie jeziorko na jesieni ubiegłego roku wzbogaciło się o kilkaset kilogramów szczupaczej dziatwy, skoro od wczesnej wiosny odbywa się prawdziwa rzeź tych śledziaków, bo do takich rozmiarów zdążyły podrosnąć. I jeśli spytać takiego zbrodniarza, dlaczego ładuje do siaty trzydziestocentymetrowe niedorostki, to zawsze odpowie, że przy zacinaniu kotwiczka mocno uszkodziła paszczę drapieżnika. Gadka szmatka. Dla szczupaka takie „rany”, to tyle co dla człowieka zadraśnięcie. Wielekroć łowiłem szczupaki ze szczątkami strawionych kotwic i haków nie tylko w pyskach, ale i w żołądkach.

Sprzeciwiam się postulowanemu zakazowi, bo nie tu pies pogrzebany. Drapieżników ubywa, bo trujemy wody i powszechnie pleni się kłusownictwo.

Krąpik

 

Albo ogórki, albo koper

Działkowicze powiadają, że jak jest rok ogórkowy, to nie koprowy, co w tym roku akurat nieźle się sprawdziło, w każdym razie tak właśnie porobiło się na mojej działce. Taki mógłby być początek rubryki pana Ogrodnika obecnej naturalnie na kolejnych stronach „Rozmaitości”. My tu jednak o wędkowaniu mamy snuć rozważania. I będziemy, bo oto pozwalam sobie przedłożyć Szanownym Czytelnikom po kiju całkowicie prywatną teorię toczka w toczkę podobną do ogrodniczej wersji urodzaju ogórasów i marności nieodłącznego w kiszonym przetworze tegoż warzywa – kopru.

Proszę Państwa, oto ona. Jak jest rok sumowy, to nie karpiowy. Doświadczyłem ci ja nadzwyczaj boleśnie onego kuriozum, oj doświadczyłem. Ból mój łatwiej pojąć jeśli się wie. że po latach amatorszczyzny sprzętowej w poławianiu akuratnych konsumpcyjnie (2-3 kg) karpi, sprawiłem sobie całkiem udatny sprzęcik, akuratny do pojmania bydlątek znacznie większych. – Zainwestuje ładnych kilkaset złotych – dumałem przed wakacyjnym sezonem – by nie wracać znad wody ze spuszczonym łbem i nie tłumaczyć się  głupio przed rodziną, że wracam wprawdzie tylko z jednym półtorakilogramowym kundelkiem, ale holowałem  jeszcze cztery sztuki, tylko, że one złośliwie coś tam zrywały, odginały, łamały szczytówki itd., itp.

Basta! – przewidywałem. Tego roku starczy karpia dla wszystkich. Mięsko oferowane będzie najbliższym i przyjezdnej gawiedzi w rozmaitych postaciach: w galarecie, w sosie szarym, faszerowane, z rusztu, tradycyjnie smażone na maśle, zaś na szanownych karpich łbach ugotujemy smaczną uchę, która wprawi konsumentów w stan ukojenia, zadowolenia i kolejne stadia smakowej rozkoszy.

Imaginujcie sobie Państwo, że karpia nie było pod żadną postacią – nie brał skurczybyk ni w ząb. Kilkanaście opakowań zanęty poszło w wodę, parę kilogramów kulek proteinowych, dwie zgrzewki ulubionej do tej pory przez karpie z mojego jeziorka kukurydzy – kij w wodę. Studnia!

Ja trawiłem czas, czekając godzinami na karpia swojego życia, a kilkaset metrów dalej, na bużnym zakręcie z głębokich dołów konkurencja wyrywała piękne sumy. Im częściej grzmiało, im więcej przechodziło nawałnic, im goręcej prażyło słońce, tym lepiej te dranie szarpały. W biały dzień, bywało, że w samo południe, takie bezczelne. Piękne oliwkowe wąsacze.

I co mnie biednemu przyjdzie robić za rok? Na karpie czy na sumy się zasadzać? Obrodzą ogórki czy koper?

(smutny latoś) Krąpik

 

 

 

Sidebar