Suplement CVI
PROBLEMY ORGAN TOWARZYSTWA WIEDZY POWSZECHNEJ
Rok XVII 1961 Nr 9 (186), s. 670-671
NOWOŚCI WYDAWNICZE
Recenzje
O OCHRONIE PRZYRODY BEZ SLOGANÓW*
* Antonina Leńkowa: Oskalpowana Ziemia. Zakład Ochrony PAN, Kraków. Cena zł 38.
Przyznaję, i to bez wstydu, że z pewnym ociąganiem i wewnętrznymi oporami biorę do ręki książki i w ogóle wszelkie elaboraty traktujące o ochronie przyrody, znudziły mi się bowiem setnie sentymentalne biadolenia nad losem zwierząt czy roślin dziko żyjących, wręcz zaś upokorzonym się czuję przepisami i pouczeniami na temat zachowania się mego w terenie, typu: „Nie zrywaj roślin”, „Nie śmieć”, „Nie wybieraj piskląt z gniazd” itp., itp. Nie znaczy to oczywiście, abym nie uznawał ich merytorycznej słuszności, tylko że ta imperatywna forma nie podbudowana poważnie żadną motywacją doprowadza w końcu do spłycenia istotnej treści i wręcz nudzi i drażni odbiorców stale i wciąż powtarzanymi, wytartymi już sloganami.
Toteż gdy nadesłano mi książkę traktującą o ochroniarskich tematach, położyłem ją na spód pokaźnego stosu spraw do załatwienia. Dopiero gdy przeprowadziłem korekty ostatnich szpalt, przygotowałem ostatnie już przed wakacjami audycje i artykuły, odpisałem na zaległe listy, wziąłem do rąk Oskalpowaną Ziemię Antoniny Leńkowej i tu spotkała mnie niespodzianka, i to bardzo przyjemna, bo Autorka nie zajmuje się w zasadzie losem roślin ani zwierząt, lecz przede wszystkim losem… człowieka i jego głównie bierze w obronę.
— Hola! — zawołać może niejeden z Czytelników. — Przed kim to bronić trzeba człowieka? Chyba przed marsjanami, bo dziś żadna żywa istota nie jest dlań bezwzględnie groźna. Duże drapieżniki już w ogóle w grę nie wchodzą, a szkodliwe owady czy bakterie są w dużym stopniu okiełznane w porównaniu z tym, co działo się przed paru setkami lat. Na to pytanie odpowiedzieć mógłbym krótko: człowieka bronić trzeba przed nim samym, przed jego własną głupotą czy krótkowzrocznością, ale ponieważ chcę być daleki od efekciarskich powiedzonek, wolę rzecz potraktować nieco szerzej.
Życie w jego przeróżnych przejawach rozwijać się może na Ziemi tylko w ścisłej wzajemnej zależności pomiędzy roślinami i zwierzętami. Oczywiście nie chodzi jedynie o zależność najprostsza, jak np. zdobycz — napastnik, lecz o zawiłe wielostopniowe wzajemne powiązania między różnorodnymi gatunkami istot zamieszkujących wspólnie jakieś określone naturalna środowisko, jak las, rzeka, step, jezioro czy morze. Przy czym pamiętać należy, że panowała tu swoista równowaga. Wszelkie zakłócenia zachodzące na skutek jakiejś zmiany w otaczających warunkach (susza, silne opady, mrozy, bezśnieżne zimy, powodujące nadmierne rozmnożenie tego czy tamtego gatunku) wyrównywały się po pewnym czasie samoczynnie. Dopiero gwałtowna i brutalna ingerencja człowieka, który w dodatku rozrósł się liczebnie, stała się powodem nieodwracalnych zmian. Bo proszę tylko pomyśleć: liczba mieszkańców Ziemi rośnie w zawrotnym tempie — co dobę o mniej więcej 100 000 ludzi — to wymaga coraz większej ilości żywności, odzieży, mieszkań, terenów pracy czy rozrywek. A przecież jedynym źródłem, z którego możemy czerpać, są zasoby przyrody: rośliny, minerały, zwierzęta. Każdy więc nowy dom, każda nowa fabryka, każde boisko, plac czy ulica — to uszczuplenie miejsca, na którym rosnąć mogą trawy, krzewy czy lasy, a każdy nakład gazety, każda nowa książka, każdy zeszyt do odrabiania lekcji przez nasze dzieci pociąga za sobą nieuchronne niszczenie roślinności.
Kogóż nie zaalarmują dane liczbowe, których Autorka nam nie skąpi. A więc: jednorazowe niedzielne wydanie poczytnej amerykańskiej gazety New York Times pochłania około 2900 m³ masy drzewnej. Dla zdobycia tej ilości surowca trzeba ściąć parę tysięcy drzew, czyli ogołocić z nich powierzchnię równą co najmniej 6 hektarom. To wszystko fraszka, ale potem trzeba będzie czekać około 80 lat na to, aby w tym miejscu wyrósł znowu taki las, który by nadawał się do ścięcia na następne wydanie owej gazety. A przecież w USA nie wychodzi tylko New York Times, ale nadto dziesiątki innych gazet, różnych czasopism, książek i w sumie jest tego tyle, że gdyby papier zadrukowany tam (w ciągu jednego dnia) rozłożyć kartka po kartce i utworzyć z nich pas szerokości przeciętnej gazetowej stronicy, to powstałaby wstęga, którą można by 11 razy owinąć kulę ziemską dokoła. Byłaby to zresztą tylko wstęga amerykańska, więc gdybyśmy ją podłużyli pasami zadrukowanego papieru (znowu tylko w ciągu jednego dnia), jakie wyrzucają z siebie maszyny drukarskie na całym świecie, to bandaż naszego globu pogrubiłby się bardzo znacznie.
Rośnie również niemal z godziny na godzinę zapotrzebowanie na surowce mineralne: żelazo, miedź, cynk, siarkę i wiele, wiele innych. A przecież ich zasoby są też ograniczone.
Nawet wody słodkiej, tak niezbędnej zarówno w osobistym codziennym życiu, jak i dla potrzeb przemysłu, mamy za mało, zużycie jej bowiem wzrasta nieustannie i dla celów spożywczo-sanitarnych i dla produkcji fabrycznej. Myśli się już poważnie o zużytkowaniu bezmiernych zapasów mórz i oceanów, ale przy obecnych metodach odsalania jest to jeszcze zbyt kosztowne.
Gleby, które zaledwie przed pół wiekiem były urodzajne, teraz na skutek rabunkowej eksploatacji zmieniają swą strukturę, dają coraz gorsze plony, wreszcie pustynnieją. To prowadzi do obejmowania coraz nowych obszarów gospodarką rolną z tych i tak dość skromnych terenów życiowych dziko żyjących roślin i zwierząt, w konsekwencji skazując je na zagładę.
Wprowadzenie monokultur roślin uprawnych pociągnęło za sobą katastrofalny rozwój szkodników, to z kolei wywołało stosowanie drastycznych środków walki z nimi za pomocą przeróżnych środków chemicznych, którymi opyla się lub spryskuje lasy, pola, ogrody i sady. Trucizny te jednak nie tylko zabijają szkodniki lub pasożyty, ale przenikają również do wnętrza tkanek roślinnych i gdy spożywa je jakaś inna żywa istota, wywierają swój ujemny wpływ również i na jego organizm. A czy owym konsumentem w ten sposób chronionych upraw nie jest głównie człowiek?
A jak wygląda sprawa zwierząt dziko żyjących? No, o tym chyba nawet nie warto mówić, bo każdy dobrze wie, że los ich jest niewesoły. I to wcale nie tylko dlatego, że były one tępione przez myśliwych, choć na istnieniu niektórych gatunków właśnie polowanie zaciążyło w sposób decydujący.
Jedną z bardzo ważnych przyczyn ich ginięcia było między innymi wprowadzenie na wszystkie (z wyjątkiem Antarktydy) kontynenty hodowanych ras zwierząt europejskich, mających swoiste wymagania paszowe. To wywołało poważne zmiany w naturalnym składzie flory tych obszarów, a w następstwie doprowadziło do nieprzewidzianych zakłóceń wśród miejscowej fauny dzikiej przez masowy rozwój nowych pasożytów, niekorzystne zmiany trybu życia niektórych tubylczych gatunków, a przede wszystkim pozbawienie miejscowych roślinożerców ich naturalnych żerowisk oraz miejsc lęgowych.
Ilustracją tego, jak katastrofalne skutki w bardzo, zdawałoby się, odległych dziedzinach życia dać mogą na dalszą metę pewne nieprzemyślane posunięcia człowieka, może być sprawa wyniszczenia hipopotamów w Afryce, co w konsekwencji doprowadziło do ruiny… żyjących głównie z rybołówstwa mieszkańców nadbrzeżnych wiosek.
— Gdzie Rzym, gdzie Krym? — żachnie się chyba każdy. Co wspólnego mieć mogą hipopotamy z rybami? Nikt nigdy nie słyszał, żeby te wielkie ssaki występowały w roli obrońców zimnokrwistych, łuskowych mieszkanek wód słodkich. Okazuje się jednak, że powiązania między tymi dwoma gatunkami kręgowców są bardziej bliskie, niż to się na pozór wydaje. Nawóz hipopotamów mianowicie użyźnia stale wodę rzek i jezior, co przyczynia się do rozwoju wielkiej obfitości planktonu, którym żywią się ryby (pomijam tu w dodatku gatunek zjadający bezpośrednio nawóz hipopotamów, nie przerobiony na ciało innych organizmów). Gdy zabrakło w rzekach substancji organicznej — kału tych kolosów, katastrofalnie wręcz zmniejszyła się ilość planktonu, tego podwodnego „pastwiska” ryb. Nic dziwnego, że zaczęło ich być coraz mniej i mniej, ginęły wprost niewiarygodnie szybko.
Leńkowa pisze o tym tak:
„W świetle tych faktów zarysowuje się wyraźnie prosty związek między wyniszczeniem hipopotamów a katastrofalnym spadkiem połowu ryb w rzekach Afryki. Tam gdzie nie było tych wielkich ssaków, podobną rolę odgrywały na czarnym kontynencie krokodyle, tez tępione zawzięcie, czy to jako niebezpieczne dla ludzi potwory — co w dodatku okazało się wielką przesadą, czy też dla eksploatacji na skóry do wyrobów galanteryjnych. W każdym razie wszędzie, gdzie je wyniszczono, spadła znacznie ilość ryb.”
Wielu, wielu innych jeszcze drastyczniejszych nawet przykładów zaburzeń wywołanych w przyrodzie — tym naszym wspólnym domu — gwałtowną zmianą naturalnych powiązań między żywymi organizmami dostarcza omawiana książka. Za nieopatrzne pomysły realizowane przez swych dziadów ludzkość niestety wciąż jeszcze płaci drogą cenę. A czy nie sądzicie, Czytelnicy, że nasi wnukowie podobną opinię wystawią nam za lat kilkadziesiąt?
Gwałtowne zużycie dóbr naturalnych potęguje się z każdym rokiem; nawet oceany, które wydawały się niewyczerpanym zasobem pożywienia, ubożeją i jałowieją z racji nowoczesnych metod masowych połowów, a co jeszcze gorzej, wskutek zanieczyszczania wód smarami, olejami oraz skażania promieniotwórczymi odpadami.
A hałdy rosnące wokół kopalni? A dymy z obiektów fabrycznych? A nasycenie produktów pochodzenia zwierzęcego antybiotykami, stosowanymi bądź w paszy, jako substancje przyspieszające wzrost drobiu, trzody, bydła, bądź jako środek konserwujący? W konsekwencji, spożywanie mięsa tak przygotowanego powodować może uczulenie na dany antybiotyk lub słabe działanie, gdy trzeba go będzie użyć kiedyś w przyszłości w charakterze leku.
A hałas, słusznie nazwany przez Autorkę „mordercą myśli”, czyż nie stanowi poważnego zagrożenia dla zdrowia psychicznego współczesnej ludzkości?¹ A jak znikomo mało czyni się wysiłków, aby pod tym względem poprawić sytuację. Maleńkie odbiorniczki radiowe zabierane przez wycieczkowiczów na każdy wypad z miasta „zatruwają” skutecznie pobyt w lesie, na plaży, na wodzie. Niedawno zjawił się na murach miast plakat reklamujący takie właśnie odbiorniki (Szarotka, Eltra, Czar) pod naiwnym, bo mocno obosiecznym hasłem: „Nigdy sam.”
Jednym słowem, jeżeli nawet pominiemy w naszych rozważaniach obawę przed zagładą jądrową, zewsząd naszemu istnieniu zagraża coś, czemu sami jesteśmy winni.
Obraz ten, jak to z kilku zaledwie przytoczonych przykładów widać, jest tak czarny i ponury, że wywołać może niechęć do życia, strach przed losem, jaki ludzkość sama sobie gotuje. Tylko czy jest on tak całkiem nieunikniony? Autorka nie zapatruje się na to beznadziejnie. Jeden warunek wszakże jest tu konieczny do spełnienia, a mianowicie: trzeba, aby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co czeka następne pokolenia, jeśli istniejący stan rzeczy będzie trwać bez zmian, a nawet się pogarszać, jeśli nie nastąpią odpowiednie przeciwdziałania.
Sądzę, że w uświadomieniu sobie, jak wygląda nasza gospodarka na świecie, i zrozumieniu ciążącej na nas odpowiedzialności za los przyszłych pokoleń pomóc może bardzo lektura Oskalpowanej Ziemi Antoniny Leńkowej. Toteż książka ta znaleźć się powinna w rękach każdego człowieka, który troszczy się nie tylko o siebie i dzień dzisiejszy, lecz wybiega myślą w przyszłość i zdaje sobie sprawę z tego, że za tę przyszłość jest również odpowiedzialny. Zaznajomić się z książką powinni nauczyciele, działacze oświatowi, młodzież, ekonomiści, prawnicy, przede wszystkim zaś inżynierowie wszelkich specjalności, bo od nich przecież przede wszystkim zależy postęp techniki. Postęp, którego nikt nie zamierza hamować, ale od którego mamy prawo bezwzględnie żądać, aby nie obracał się przeciwko człowiekowi, nie działał na jego szkodę.
Ta interesująca i wartościowa książka ma niestety pewien mankament, co do którego z góry chcę uprzedzić przyszłego jej Czytelnika. Jest to na szczęście mankament. Jest to na szczęście mankament tylko natury kompozycyjnej, ale nie wyszedł on na korzyść temu dobremu skądinąd dziełu. Oto w wielu rozdziałach jako punkt wyjścia do rozwinięcia zagadnienia posłużyła się Autorka bardzo sztucznymi rozmówkami pomiędzy ludźmi, którzy żadnego dalej już nie mają związku z treścią i w ogóle nikną bez śladu, by w następnej rozmówce ustąpić miejsca jakimś innym osobom. Te różne Hanie, Alinki, Jurkowie czy Jagusie prowadzący dyskusje to o hałasie, to o glonach są bardzo denerwującym i całkiem zbędnym dodatkiem. Tego rodzaju wątpliwej jakości dodatki nie tylko nie są ułatwieniem czy ozdobą książki, jak się niekiedy wydaje autorom, lecz obniżają jej wartość dla odbiorcy. A przecież Oskalpowana Ziemia napisana jest z nerwem popularyzatorskim, z przebijającym na każdym kroku zaangażowaniem uczuciowym Autorki w omawianych sprawach, wypełniona po brzegi interesującym materiałem merytorycznym, który mówi sam za siebie i wystarczająco pochłania uwagę odbiorcy, więc tym bardziej zbędne było uciekanie się do prymitywnych i już oklepanych zabiegów, mających jakoby zbliżyć dzieło do czytelnika. Zdjęcia dobrze dobrane, niektóre bardzo ciekawe.
¹ Por. w tymże zeszycie Problemów na str. 618 artykuł Cz. Wachtla pt. Człowiek, w walce z hałasem słyszalnym i niesłyszalnym.
Dr JAN ŻABIŃSKI
Linki:
http://www.zb.eco.pl/zb/72/lenkowa1.htm
http://www.cracovia-leopolis.pl/index.php?pokaz=art&id=1639