Suplement CLXXIII
Twórczość, „Czytelnik”, 1971, s. 102-103.
LEKKA KSIĄŻKA
Jerzy Putrament: Krajobrazy, Warszawa, „Czytelnik”, 1969; opracowanie graficzne: Jan S. Miklaszewski; str. 188.
Krajobrazy Jerzego Putramenta nastręczyły recenzentowi pewną trudność, mianowicie możliwość różnorodnych ujęć. Gdy decydował się już na jedno, przypominał sobie, że Krajobrazy są jeszcze czymś innym. W ten sposób kolejno decyzje niejako rozpływały się. Bo w samej rzeczy, zbiór miniatur Putramenta, utworów tak na pozór „lekkokalibrowych”, jakby dla wytchnienia między solidniejszymi dziełami pisanych, pełen jest komplikacji. Jest bowiem i tym, i tamtym, i owym — i to czasem w sposób dość nietrwały, niedosłowny, cienki.
Powiedzmy, że te „drobiazgi” to gawędy wytrawnego rybołówcy-amatora o „taakiej rybie”, o przygodach z boleniami, szczupakami, karpiami (w 27 opowiadaniach na 30 łowi się ryby). Można by opowiedzieć, jak to wszystko interesująco napisane, streścić co ciekawsze rybackie anegdoty i na tym poprzestać. Ale w ten sposób stałaby się Krajobrazom krzywda.
Bo taką samą prawdą, że to gawędy, jest prawda inna: że to refleksyjna liryka, zadumy nad losem itp. Bohater nie tylko łapie ryby, ale i rozmyśla przy tym, o sobie, o świecie, od którego tylko na pozór uciekł, poszukując samotnie dzikich miejsc (rzadkich już) na Mazurach czy nad Wisłą. Oto, gdy łowi bolenie, z czym mu się kojarzą: „…nagle uprzytamniam sobie, że i moi zoologiczni pobratymcy ileż to razy ulegali z równą powszechnością niewiele bardziej złożonym podnietom, nagle zaczynali brać na równie bzdurne, toporne i niebezpieczne poglądy polityczne czy artystyczne, brali, dawali się wziąć, ginęli. […] Też jakiś zmierzch, jakieś zamazanie przedmiotów fizycznych czy duchowych” (str. 56). Kto dawał się brać? Na jakie poglądy? Kiedy? Mniejsza o to. Powiedzmy, że to prawda ogólniejsza. Tytuł opowiadania: Balet boleni. Świat jako balet boleni. To już nie anegdota. Bohater przekazuje też gorzkie doświadczenia, ostrzega: „Nie przyglądajcie się zbyt blisko nadziei. Wszelkie jej pogłębienie wcześniej czy później musi rozpruć jej zwiewne, nietrwałe kształty” (str. 188). W innym zaś miejscu taka oto zasadnicza prawda: „…czymże jest życie ludzkie w odróżnieniu od wszelakiego innego, jeśli nie świadomością” (str. 47).
Ale znów powiedzieliśmy o Krajobrazach stanowczo zbyt mało. Czy ich bohater jest bowiem tylko lirycznym rybołówcą? Nie, bywa przecież równie często pedagogiem i publicystą — twórcą słusznego modelu „bycia człowieka pośród przyrody”, forsującym własną kulturę takiego bycia, zaangażowanym w kwestię lasów, rzek i ryb zagrożonych przez nowoczesną cywilizację, przez masowe, campingowe i barbarzyńskie wywczasy.
Idąc tym śladem, można powiedzieć, że Krajobrazy są poświęcone „pani naszej, przyrodzie” — jak ją nazywa Putrament w Trzydniówce, jednym z opowiadań książki. Przyroda — cóż to takiego w Krajobrazach? „Cząstka jego [człowieka] duszy” (str. 5). „Ważny czynnik, modelujący ludzi i narody” (str. 6). Narodowe bogactwo. Narodowe krajobrazy. Wiatr, chmury, jeziora, pola, lasy, ptaki, łąki, ścieżki, krzaki, zielska, owady. Płocie, kiełbie, okonie, leszcze, bolenie, węgorze, ukleje, karpie, sumy, szczupaki itd. Tego wszystkiego ubywa w Polsce z roku na rok, i to nie w sposób jednostajny, ale według zasady, rzec można, geometrycznego postępu. Illo tempore — to tytuł jednej z miniatur. W pewnym miejscu na Wiśle ryby brały, teraz przestały brać. Illo tempore — przed kilku laty. Zaiste, illo tempore, szczęśliwy, święty, wspominany i nieodżałowany czas, posiada każde miejsce pośród lasu, w którym pobudowano miejsce wczasowe czy choćby tylko urządzono skupisko campingowych domków. Illo tempore setek polskich […]
Marcin Bajerowicz
*
* *
Wojciech Żukrowski — Rozmowy o książkach, 1989, s. 136-141.
Na moim sitku
Putrament od ryb
Po Boldynie, którego nie zawahałbym się zaliczyć do dwóch, trzech najambitniejszych książek Putramenta, a na pewno jeśli nie najlepszej książki roku 1969, to najżywiej dyskutowanej, czytanej i poszukiwanej, ukazał się w „Czytelniku” zgrabny i smacznie ilustrowany przez Samuela Miklaszewskiego tomik notatek lirycznych o przygodach rybackich.
Putrament od ryb może to jest właśnie ten prawdziwy Putrament? Czytam i uśmiecham się raz po raz. bo odkrywam wszystkie jego cechy, które tak go w działaniu politycznym i społecznym charakteryzują, podane jakby w klinicznych preparatach — gniew, popędliwe reakcje, poczucie bezsilności, nie sprecyzowane nadzieje… I ową delikatność, wielką wrażliwość, wyrozumiałość, jakiej próżno bym szukał w jego działaniu, którego zdarzyło mi się padać ofiarą.
Znałem jego wiersze, potem zachwyciło mnie opowiadanie z nutą ironii, o panichidzie, żałobnych pieniach nad zwłokami chłopca i dobrowolnym wyrzeczeniu się nocy miłosnej przez młodego oficera, który traci może jedyną szansę, bo odchodzi na front. Było to opowiadanie tak odmienne od lansowanych wkrótce schematów, od tej całej receptury skwapliwie przez beztalencia narzucanej, że chętnie bym je jeszcze raz przeczytał. Wtedy zaliczałem je do arcydzieł polskiej nowelistyki; muszę tom Święta kulo wykopać z mojej bałaganiarskiej, bo stale użytkowanej, biblioteki, po prostu żeby sprawdzić tamte doznania i ocenę.
Potem przyszła Rzeczywistość, którą dręczono nasze dzieci, rozmiar tej książki usprawiedliwiają tylko wówczas wprowadzane umowy, które zresztą po dziś pokutują — płacenie od metra.
Spotkałem w Edynburgu starostę Radziwonia, który podpisywał nakaz aresztowania na grupę wileńskich zbuntowanych studentów, żalił mi się, że tylko jeden Putrament, którego najłagodniej potraktowano, miał do niego pretensję i obazgrał brzydko. Pocieszałem go, że inaczej może by w ogóle się zapadł w niepamięci, przestał istnieć. Ale trudno żądać wdzięczności od utrwalonych w karykaturze.
Zdolność do złośliwej deformacji, do drwiny kłującej jak szydłem jest cechą bardzo rzadką w naszej literaturze, dlatego trzeba ją cenić. Ona charakteryzuje pisarstwo Putramenta, czyni je i w jakiś sposób wyjątkowym. Zwłaszcza że pisze z piekielną pasją, rysuje grubą krechą swoje portrety, tak że czytelnik musi zarżeć rozpoznając nie postaci, ale typowe układy sytuacji i charaktery, które są produktem epoki, w jakiej żyjemy. Dlatego za Pasierbów, Małowiernych i Boldyna odpuszczę mu Rozstaje, bo jestem pewny, że do tamtych książek potomni będą wracać. Nastąpiła w tych książkach erupcja tłumionego gniewu, zwyczajnej ludzkiej złości, po prostu przestał się liczyć z tymi, którym niegdyś ulegał, i pofolgował sobie. Jemu naprawdę o coś chodzi, skoro wie, że się naraża, i trwa uparcie przy swoim.
Powiecie, że przy swojej ugruntowanej pozycji i owym bezrybiu wśród literatów partyjnych jakże go się można wyrzekać czy choćby zapędy ściągać wodzami zakazów i pouczeń. Nie bądźcie za pewni, widzieliśmy błyskawiczne kariery i wielkie upadki, choć przeważnie katastrofa przychodziła od wewnątrz, rozsadzało zadufków ich poczucie wielkości. Po prostu sami, głusi na ostrzeżenia i przyjazne rady, przed skokiem wieszali sobie na szyi głupie wyrachowania jak kamień. Putrament musi przewidywać cięgi, jakie go mogą spotkać i z prawej, i z lewej, zawsze występuje jawnie, nawet hałaśliwie, nikt nie może mu odmówić tego, że czyni to żarliwie, młóci i prze, nie zważając, czy to się komuś podoba.
Znam ludzi, którzy go nie znoszą, ale każdy felieton czytają, jak mówią, żeby się zirytować, jego pisanie działa na nich żółciopędnie, ułatwia trawienie rzeczywistości, tej powszedniej, mają z czym się spierać, podrzuca im swoje myśli, jak obrok, do przeżucia.
No, zdarza się, że — jak to się dawniej mawiało — wystrzeli, nie nabije. Milicjanci po dziś dzień pamiętają mu owego „poruczniczynę”, o którym — zatrzymany, bo wyścig rowerowy walił szosą, a tu mogła przepaść najlepsza pora, kiedy ryby biorą — wyraził się złośliwie; są sytuacje, w których człowiek musi bluznąć, inaczej zmoże go kolka wątrobiana. Albo owo przysięganie, że nie ma żadnej afery z lekarstwami, a potem cała prasa aż huczy. Czy atak na „Juniora”… Mówię o tym, na dowód, że czytam, i to pilnie, a mówię, bo ludziska aż kipią… I to jest też dowód, że to pisanie do nich trafia. Pochwalone niech będzie pióro Putramenta, kiedy broni kultury wypoczynku, czystości mowy i zatruwanych rzek, kiedy wygarnia prawdę o naszej motoryzacji bez zaplecza, o uśpionych stacjach obsługi, zdechłych pompach benzynowych, drażniącym niedołęstwie, z jakim się styka na co dzień.
Muszę otwarcie stwierdzić, że niedzielna „Trybuna” bez jego felietonu to prawdziwy zawód, obiad stołówkowy bez soli, to prawie taka klęska, jak jej poniedziałkowy numer bez kolumny sportowej. Ale miało być o rybach! Zaraz, cierpliwości…
Muszę wam wyznać, że go widywałem w różnych sytuacjach, jakie nie zawsze pojawiły się w jego Pół wieku. Pamiętam jako ambasadora w Paryżu, jakieś wczesne śniadanie z Borejszą, który rzuca się na przesyłki z kraju, żeby zobaczyć — cytuję dosłownie — „co tam moja prasa pisze o głupstwach, jakie robi ten wasz rząd”.
Ambasada słynęła wtedy, jak miałem okazję słyszeć na spotkaniach dyplomatycznych, „z najlepszej kuchni, tylko ambasador tak wrzeszczy, że przeszkadza w konsumpcji, zaraz człowiek myśli, że coś się stało…” Tak, gdzież jest ten Putrament, który przemawiał do nas, jak wachmistrz do plutonu kawalerii na drugim krańcu ujeżdżalni? Im sprawa była mniej słuszna, tym głośniej! I wiecie, zaczynał mając salę przeciw sobie, a kończył oklaskiwany, wodził tych literatów za nos jak chciał. A może po prostu wiedział, czego oni chcą. Miał ten organ.
Bo tak się przede mną mitygował, kiedy odpowiedziałem mu na posiedzeniu zarządu w tym samym natężeniu, zdumiał się i z niedowierzaniem zapytał, czego na niego wrzeszczę… „Ależ skąd, nadaję tylko na fali, którą odbieracie…”
Dziś już nie pokrzykuje, na pewno to wynik łowienia ryb, jego wielkiej i oczyszczającej namiętności.
To są najpiękniejsze jego książki, oczywiście nie doceniane, nie dość zachwalane przez krytykę. Może traktuje te strony jako notatnik, jako wprawki, które potem zostaną spożytkowane w powieści?
Tymczasem one są jakby inną ręką pisane. Zawsze mnie złościł u Putramenta ten jego pośpiech, niedbałość, metafory, jakie mu z pióra skapnęły czy na maszynie utłukły. Gdybyż mu się chciało raz jeszcze tekst przeczytać, wyszlifować, przyciąć… Ileż tam scen puszczonych, sytuacji ledwie zamarkowanych! I kiedy mu się mówi o tym, przyznając rację potrafi się tylko zżymać, ale w następnym wydaniu leci tekst znowu tak, jak uwalił. I nawet to niechlujstwo bywa podnoszone jako jego walor stylistyczny! Nie, żeby nie było wątpliwości, jestem wrogiem języka, który martwieje w antyczne odlewy gipsowe. Żeby brzmiało jasno, o co mi chodzi, zestawcie dwie stroniczki z otwartego gdzie popadnie Odyńca czy zajrzyjcie do Małowiernych, a potem sięgnijcie po Arkadię, Czarne sosny czy tę, która stała się pretekstem do wypowiedzenia paru nie najmądrzejszych uwag o zjawisku zwanym Putrament.
Krajobrazy są inne niż tak zwane zapiski rybackie, tu ryby, a przede wszystkim skupienie i samotność, rozumne obcowanie z przyrodą — służą do sondażu psychiki dzisiejszego człowieka, do wysuwania wniosków niejednostkowych, do pełnych troski i zadumy uogólnień. Ucieczki Putramenta nad lesiste jeziora mazurskie, zaszywanie się w wiklinę nad piaszczystym brzegiem niezliczonych, ocalałych od skażenia rzek Kielecczyzny, są samoobroną przed wyniszczającymi nas stresami, męczącym tłumem, gwarem, naporem nieustannych wydarzeń, wobec których trzeba zająć jakąś postawę, osądzić czy przeciwdziałać. My rozpaczliwie pragniemy ciszy, spokoju, godziny skupienia żeby w samotności osądzić, kim naprawdę jesteśmy. Przecież większość z nas nie potrafi po ludzku odpoczywać, nawet jeśli ma tę szansę.
Poczytajcie Putramenta, doceńcie jego nienatarczywie podsuwane rady. Przecież ryby to tylko dodatek do uciszenia wewnętrznego, miła emocja niespodzianki, dość nikłej szansy wykazania sprawności fizycznej, doświadczenia rybackiego, błyśnięcia przed kolegami…
Najpiękniejsze są kartki poświęcone niepowodzeniom, kiedy ryba nie bierze, a zostaje tylko myślenie, osądzanie samego siebie w swoich nadziejach, próba obrachunku.
Są tam wszystkie jego cechy charakteru, złość na żonę — jakie to szczęście, że jest się na kogo pozłościć — że źle podsuwa podbierak i szczupak poszedł. Jest niepokój, że ktoś na niego patrzy, ma mu za złe i nie wiadomo, jak zareaguje, skąd przyjdzie cios, a potem okazuje się, że to imaginacja — na brzegu tkwi strach na wróble. Jest i to, co mnie najbardziej podbiło, umiłowanie polskiego krajobrazu, niszczonego bezmyślnie, nieprawionego przez chciwość człowieka, jego głupotę i tępy brak widzenia, co będzie za lat dziesięć, ile wtedy przyjdzie nam płacić…
Putrament nie jest twórcą oleodruków, landszaftów, pisze o krajobrazie właściwie zwykłym, jaki obojętnie mijamy, dobywa w paru zdaniach jego niepowtarzalny urok, zależny od pory roku, godziny i własnego nastroju. Zdania są zbudowane nieomylnie, każda metafora tkwi jak strzała w centrum. Czytam i widzę, czytam i czuję zapachy deptanych suchych liści młodych dębków. słyszę przywołującą dzieciństwo muzykę chrzęstów i trzeszczenia. Jestem z nim, pogodzony, ufny. Jakiż to jest wtedy inny człowiek. Nawet mu nie zależy na złowieniu ryb, już do tego doszedł.
Gdybyż on tak zawsze chciał pisać, bo nie wierzę, że mu się to samo napisało. Musiał każdy z tych pejzaży bardzo mocno w niego zapaść, skoro go potrafił donieść do domu, urodzie i jeszcze nas tym przeżyciem obdzielić. Ale, żeby nie kończyć zbyt pochwalnie, wiedząc, ilu czytelników się żachnie, a nie wezmą książki i, lenie, nie sprawdzą, że mówię prawdę, chciałbym zacytować parę uwag naszego doświadczonego rybaka.
„Te nasze intelektualisty, co oni wiedzą o miętusach? Tyle, że w Ferdydurke tak się zowie jeden z głównych bohaterów. Dlaczego, po co? To już ich nie interesuje.
A tymczasem miętus jest zjawiskiem bardzo malowniczym, nadającym się do studiów literackich nad współczesnością.”
Kiedy inne ryby zapadają w zimowe odrętwienie, miętus zachowuje ruchliwość, więcej, na zimno uprawia tarło. Zadowala się byle padliną. Wałęsa się nocą po dnie i zżera śpiące rybki. Jest bardzo znamienne, że nie próbuje napaści od głowy, tylko napoczyna od ogona, bez ryzyka, że ofiara się będzie broniła.
„Chwyciwszy rybę za ogon, powoli ją zaczyna połykać: ma się wrażenie, że żre, nie bo chce, bo głodny, ale z nudów. Okres miłości wybrał sobie także odpowiedni: styczeń, wyobraźcie sobie te szały przy temperaturze + 4 stopnie!”
Jest nietowarzyski, bliźni nie obchodzi go zupełnie. Ryby złowione popadają w rozpacz, walczą albo słabną ze zgrozy. Miętus nie, nawet w koszu jeszcze zżera inne, po kanibalsku i te ze swego gatunku.
Tak Putrament ze szczerą nienawiścią opisuje tę niewielką, budzącą jego pogardę rybę. Męczą go pełne grozy sny małych rybek w noc
zimową, kiedy pod osłoną ciemności leniwie miętus podpełza na dnie. Męczą go pełne grozy sny małych rybek w noc zimową, kiedy pod osłoną ciemności leniwie miętus podpełza na dnie… Przecież to cechy zaczerpnięte od ludzi, a podrzucone rybom. Demaskuje, wywleka na powierzchnię, opatrzywszy etykietami, podsuwa nam przed oczy, ostrzega.
Toteż nie dziwcie się, że go ludzkie miętusy nie znoszą, próbują podskubać, ale połknąć nie potrafią.
*
* *
Krajobrazy, s. 179-183.
MIĘTUSY
Te nasze intelektualisty, co oni wiedzą o miętusach? Tyle, że w „Ferdydurke” tak się zowie jeden z głównych bohaterów. Dlaczego, po co? To już ich nie interesuje.
A tymczasem miętus jest zjawiskiem bardzo malowniczym, nadającym się do studiów literackich nad współczesnością.
Oto zwięzły opis jego charakteru i obyczajów.
Bliski krewny dorsza, miętus (Lota lota) jest jedynym w Polsce słodkowodnym przedstawicielem swojej rodziny (Gadidae, czyli dorszowate). Jak i reszta rodziny, lubi on zimę, niskie temperatury wody, co więcej, ma typowo nocny tryb życia. W dzień drzemie na dnie, schowany pod jakimś karczem, o zmierzchu rusza na łowy. W jedzeniu niewybredny, nie gardzi zdechłą rybą, robakami, ikrą innych ryb. W przeciwieństwie do rasowych drapieżców, choleryków czy sangwiników, które ścigają zdobycz albo czatują na nią w zasadzce, miętus wałęsa się cichutko po dnie i stara się przyłapać drzemiące, zagapione płotki czy kiełbie. Bardzo znamienne: nie chwyta ich od głowy czy w poprzek tułowia, ale zachodzi od ogona, łapie pyskiem ten ogon, a ponieważ pysk ma chropowaty, jak tarcze ścierne albo szklany papier, jak już złapie za ten ogon, nie popuści.
Wyobraźcie sobie noc na dnie jeziora, ciemność absolutną, zimno, ciszę. W tej ciemności, zimnie, ciszy snują się żarłoczne, wielkopyskie potwory, sumy albo żmijookie węgorze. Mała rybka chowa się za muszlą czy ogryzkiem gałęzi: jej sen pełen jest strachów, jak sen dziecka, ale jak najbardziej realnych. Czasem myślę, że te strachy senne, która pamiętam z dzieciństwa, strachy bezprzedmiotowe, rodzące się w ciemności, są jakimś spadkiem po wspólnych przodkach, są wyniesione z nocy morskiego dna.
Otóż miętus staje się zmorą nocną, gdy inne śpią – w zimie. Gdy sumy czy węgorze zbierają się w gromady dla raźniejszego przetrwania zimy, miętus właśnie zaczyna żerować, jest to koszmar nocy zimowej; dzięki niemu ostatni, zdawałoby się, urywek czasu, w którym zwykła biała ryba mogłaby odetchnąć od swego nieustannego strachu, noc zimowa też ma swój przydział grozy. To jest osobliwa, powolna, rozmamłana groza.
Chwyciwszy rybę za ogon, powoli zaczyna ją połykać: ma się wrażenie, że żre, nie – bo chce, bo głodny, ale z nudów. Okres miłości wybrał także odpowiedni: styczeń. Wyobraźcie sobie te szały namiętności przy temperaturze + 4 stopnie? Wszystkie inne ryby czekają, aż się woda ogrzeje do tylu a tylu stopni, ich mechanizm uczuciowy nastawiony jest na ciepło. Miętus parzy się, gdy temperatura spada do minimum.
Jest nietowarzyski, mało, bliźni nie obchodzi go zupełnie. Ryby złowione przez człowieka są zwykle w stanie kompletnego szoku, ich nieliczne typy reakcyj zostają zapomniane, po krótkim okresie rozpaczliwego szału wpadają w prostrację.
Miętus i w tym względzie jest wyjątkiem. Trafiwszy na hak, prawie się nie opiera, wypływa na powierzchnię, trochę podryga — też bez przekonania — i daje się wziąć zdobywcy. Po czym pozostaje sobą: nieruchawy, niewybredny, znudzony.
Miętus jest jedyną naszą rybą, która potrafi już w koszyku rybaka połknąć mniejszego kuzyna. Jest taka historia: kucharka kupiwszy dwa miętusy wpada do pani domu: — Proszę pani, proszę pani, tam jest tylko jedna ryba, bez głowy, za to z dwoma ogonami…
A to tylko większa przymierzyła się i zaczęła połykać tę mniejszą…
Charakterystyczna, ale nieprawdziwa historia — jako się rzekło, miętus atakuje od ogona…
Notabene: oto jedyny świat – świat rybi – gdzie dyskusja może skończyć się dokładnym naukowym ustaleniem, kto ma rację: ten, kto ma większy pysk.
Boję się, że w tym opisie nie zachowałem podstawowej proporcji, że w miętusie wydobyłem na wierzch przede wszystkim jego osobliwy, zimny, nocny demonizm. Jeśli tak, przepraszam, popełniłem błąd. Bo dominuje w miętusie co innego — rozmamłanie, znudzenie, niemal ciamajdowatość.
Żre byle co, wolno, bez przyjemności. Parzy się, nie namiętnie czy przynajmniej zmysłowo, ale tak jakoś mimochodem, byle jak.
Na niczym mu nie zależy, o nic nie walczy, karku nie nadstawia, najlepiej czuje się na dnie jamy czy pod rozrosłym karczem.
Postawa ta, jak wiemy, nie jest monopolem miętusim, znajduje naśladowców u pewnych ssaków, a nawet naczelnych (nie redaktorów, ale zwierząt, po łacinie primates). Że to nie jest ta najbardziej godna pochwały postawa, słusznie jest zanalizować ją, znaleźć jej źródła, pokazać prawzór jego obecnym naśladowcom.
Poznajmy szeroko ich obyczaje, może ten i ów, uświadomiwszy sobie te zbieżności charakteru, wzdrygnie się i nagle się odrodzi. Rzadki to fenomen, ale nie wykluczony. Właśnie ukazanie w całej jaskrawości miętusiego zachowania się może wywołać zbawczy szok u ich rzekomo ciepłokrwistych naśladowców.
A właściwie samym miętusom trzeba by współczuć. Tak, ale są takie zimne, śliskie, powolne, wymykające się z palców. I w swoim rozmamłaniu nie pozbawione przecież demonizmu. Patrzę na nie, na ich monotonne igraszki. Nic ich nie kosztuje połknąć sąsiada tylko dlatego, że mniejszy. Zrobić krzywdę tylko dlatego, że ktoś słabszy. Żeby z namiętności, z nienawiści, zazdrości, choćby skąpstwa, choćby chciwości, choćby z jakiejkolwiek najgorszej ludzkiej wady, jeszcze bym to rozumiał.
Nie, bez żadnego powodu, mimochodem. Nie jest ich dużo, nie stanowią problemu, stanowią fenomen. Bo przy swej jałowości należą do ryb bardziej rozwiniętych, bliskich płazom. Stać by je było na dużo, dużo więcej, gdyby im się tylko czegokolwiek zechciało naprawdę.
Najzabawniejsze, że te Obrzydliwce posiadają świetne, delikatne mięso. Smażony miętus jest smakołykiem, a jego wątróbka — palce lizać!